wtorek, 25 września 2012

paradise

Dookoła chusteczki, gripexy i scorbolamidy. Kubki po herbacie z miodem już same ustawiają się w kolejce do wyjścia z pokoju. Ale było warto. Było warto jak cholera.
Tydzień w Warszawie z Kingą to najlepsza końcówka wakacji, jaką mogłem sobie wyobrazić.
Stolica śmierdzi. Pierwsze spostrzeżenie. Poza tym, jak dla mnie, miasto trochę przytłaczające. Wolę Kraków. Bardziej przyjazny, trochę poznany. Mimo wszystko Warszawa dała nam kilka dni świetnej rozrywki. Najpierw Centrum Nauki Kopernik, punkt obowiązkowy. Ogrom doświadczeń, interaktywnych eksponatów, 4 godziny biegania od stacji do stacji. Genialny pomysł z osobistą kartą, która zapisuje nasze doswiadczenia, interakcje, zbiera wirtualne pamiątki do obejrzenia w domu.
Następnie Muzeum Powstania Warszawskiego. Taki historyczny Kopernik. Mnóstwo interakcji z otoczeniem, stylizacja wnętrza na ówczesną Warszawę robi wrażenie. Nawet na takim historycznym ignorancie jak ja. Wchodząc do środka kompletnie wkraczamy do tamtych czasów, jest chlodno, dość ciemno, zamiast podłóg - bruk. Świetnie.
Jednak jechaliśmy tam po coś innego. Coldplay. Najlepsze show jakie widziałem i nie wiem czy cokolwiek jeszcze to przebije. Widowisko kompletne. Dziesiątki tysięcy rąk ze świecącymi opaskami na narodowym to po prostu piękny widok. Światła, fajerwerki, ludzie, konfetti, w którym skąpany był stadion - niesamowite. Szczerze powiedziawszy nie byłem jakoś szczególnie podekscytowany. Znaczy - wiedziałem, że będzie świetnie, ale nigdy nie przypuszczałbym, że aż tak.
Pierwszy support na zimnym i mokrym jeszcze stadionie był żartem. Dramatyczna Charli w ubraniach z najgorszego lumpa była żałością, ale pasowała do atmosfery. Zimno, wieje, mokro. W ogóle za niezamknięcie dachu ktoś powinien dostać wpierdol. Zasłyszeliśmy, że to dlatego, że Chris chciał czuć muzykę tak jak publiczność. By deszcz padał na niego tak jak na publikę. By słońce świecące w twarze ludzi, oświetlało też jego twarz. Serio, autentyczna zasłyszana rozmowa. Szkoda, że cwaniak był jeszcze pod zadaszeniem.
Wszystkie niuanse pogodowe, podobnie jak nasze odmrożone stopy przestały mieć znaczenie po drugim supporcie (swoją drogą bardzo dobra Marina and the Diamonds). Od pierwszych dźwięków było cudownie, potem - tylko lepiej.
Nie będę już bardziej piał - było genialnie, wierzcie na słowo.
A przy kolejnej okazji, jedźcie na koncert.

niedziela, 16 września 2012

syrenka

Nie wiem czy kłaść się spać. Za jakieś cztery godziny odklejam głowę od poduszki i wyruszam do Warszawy. Na Coldplay. I na ogarnianie miasta, w którym nie byłem do szóstej podstawówki.
To będzie świetny tydzień.

piątek, 14 września 2012

zacieki

Wylądowałem wczoraj nad rzeką. Takim potokiem za domem. Dawniej to było miejsce spotkań, puszczania łódek z papieru, w gorące dni moczyliśmy tam nogi, a potem darliśmy japy gdy któreś z nas dopadła pijawka. Były też kaczki moczące tam dupska, które usilnie próbowaliśmy zaczepić, a gdy już zwróciły na nas uwagę uciekaliśmy w obawie przed ich strasznymi dziobami. W zimie sprawdzało się wytrzymałość lodu, chodziło po krach. Kolega przecenił raz grubość zmarzliny i wpadł po szyję w lodowatą wodę. Pamiętam po tym jeszcze jakiś czas siedzieliśmy z nim przemoczonym i z nadzieją, że jakoś cudownie wyschnie na tym mrozie.
A teraz rzeka wygląda jak wyschnięty zaciek, zarośnięty trawami i chwastami. Nawet dla pijawek woda przestała być atrakcyjna.
Kaczek już od dawna nie ma.
I zastanawiam się co zastanę za kolejne dziesięć lat. Czy w ogóle będzie jeszcze ślad po tym potoku, czy jakieś dzieci z sąsiedztwa jeszcze kiedyś tam przyjdą. A szczerze w to wątpię. Nie wiem z czego bierze się to poczucie, że dzieciństwo naszego pokolenia to było to ostatnie prawdziwe, ostatnie normalne. Z ery przed-komputerowej, przed-komórkowej. Gdzie przesiadywanie u kolegi kończyło się wraz z końcem dnia, a nie z smsem, że no może pora do domu. Kiedy to 'kitraliśmy się' z Bravo, gdzie można czasem było dopatrzeć się jakichś cycków, kiedy macało się paczki czipsów w poszukiwaniu tazosów z Pokemonami, a potem u Kubusia kupowało się Ceśkę.
I zawsze był problem kto odniesie butelkę. Może to głupota, bo dzisiejsze dzieci też będą wspominać swoje czasy równie dobrze. A będą na pewno.
Tyle, że zupełnie bez skali porównawczej.

poniedziałek, 10 września 2012

nowy początek

W układzie współrzędnych to punkt, w którym przecinają się dwie osie.
W geometrii może być obrany dowolnie, jako punkt odniesienia. 
Dla mnie ten początek łączy obie cechy. To już nie antyrama i to już nie liceum. 
Jest niemal połowa września. Kończą się najdłuższe wakacje (jeśli przyjąć, że bezrobocie wakacjami nie będzie to) w życiu. Kilka miesięcy, z perspektywy tych ostatnich tygodni minęło szybko. Jednak pojedyncze wspomnienia wydają się dziwnie odległe. Zmieniło się parę rzeczy, my się zmieniliśmy, ja się zmieniłem. Mam nadzieję. Wakacyjne wyjazdy dały odpoczynek. Praca uświadomiła mi, że warto ciągle do czegoś dążyć, bo z podawacza kostki brukowej można stać się jej układaczem. Mimo wysiłku i wyrzeczeń okres pracy wspominam świetnie. Wstawanie o świcie do pracy okazało się o wiele przyjemniejsze niż do szkoły. Gonitwa na zapchanego busa, potem widok na w pół śpiącego Mateusza i naturalnie pobudzonego Adama. Czuję, że to było mi potrzebne. Zresztą chyba po raz pierwszy doceniłem słowa rodziców motywujące do nauki. Bo ciężka, fizyczna praca na dłuższą metę to nie jest to do czego dążę. Ani trochę.
Droga do celu póki co jest dość prosta. Dostałem się na zaplanowane studia, do miasta, w którym studiować chciałem . Czuję, że to będzie dobry czas. Jeśli nie zmarnuję żadnej szansy - będę zadowolony. Dziennikarstwo i Filmoznawstwo to mój rewir. 
Od października Kraków będzie moim miastem, a mieszkanie na parterze moim domem. 
A ten blog miejscem na moje bazgroły. Mam nadzieję, że mniej patetyczne, niż dzisiaj.