piątek, 25 stycznia 2013

cudnie

W ciągu ostatnich dni osłuchałem się tyle miłych słów, że mam zapas na cały rok. Sesyjne życie zaczęło się też pod koniec tygodnia prostować i przestało być tak dramatycznie, jak się zapowiadało. Dzieją się miłe rzeczy, egzaminom odpadają straszne maski - jakoś się układa. 
Zaczęło się od wygranej zrobionego przeze mnie filmu promującego wydział dziennikarstwa. Były przygotowania, kręcenie, masa zabawy na rynku i zmarznięte palce. Potem pliki nabierały mocy urzędowej na dysku, a ja nabierałem, wątpliwych wciąż, umiejętności montażu. Udało się nam jednak jakoś to spiąć i wpuścić w youtube. Spodobało się. Mnie też się podobał. Jeśli by tak nie było - nie wyglądałby tak, jak wygląda. Potem była "gala" i wybór najlepszych spotów. Wygraliśmy. Szok. Wszyscy bili brawa i było cudnie. Polała się masa miłych słów i komplementów, porobiliśmy sobie zdjęcia w ładnych ubraniach i powiedzieliśmy parę słów do kamery większej niż te, które zwykłem oglądać. Ja zrobiłem coś dziwnego z twarzą, ale nieważne.
I było świetnie.
Następnego dnia miał być egzamin. Taki egzamin-killer. Lektur czterdzieści, sterty opracowań, streszczeń. Ale był cień nadziei, że coś się wydarzy (w ubiegłym roku egzaminu nie było, oceny przepisał z ćwiczeń. My ćwiczeń nie mieliśmy.) Wystrojeni staliśmy pod salą. Wszyscy rozmawiali o czymś średnio dla mnie zrozumiałym, uświadomiłem sobie już wcześniej, że skoro poprawka za tydzień, to nie ma co płakać. W tydzień trochę przeczytam. Streszczeń. Na sali usadził nas po jednej stronie - Przyjdą wieczorowi - powiedział. Coś nie pasowało w siedzeniu obok siebie, blisko. Ale miałem wokoło dziewczyny ogarnięte mentalnie i zaznajomione z wszelakimi Kapuścińskimi i Wańkowiczami. Zadał 2 pytania "w publiczność", na rozgrzewkę. Coś tam powiedzieliśmy. Na pytania o stan lektur - Tak, tak, przeczytane. Ale trochę dużo, wie Pan Profesor, i się mylą. 
- Dobrze moi drodzy, zaczniemy o 11, wrócę za dziesięć minut. 5 pytań, po 3 minuty na każde.
Nadzieja umarła. Wyszedł i zostawił nas z niepokojem o stan naszej wiedzy. Oczywiście nauka w 7 minut dała pewnie więcej niż ta w ostatniej dobie. 
Przyszedł z kartkami pod pachą i wieczorowymi za plecami. Okej, stanie się.
- Moi drodzy, sprawdziłem stan wiedzy pierwszej grupy. Na 3 umieją. Nie wiem jak z wami.
Tutaj okrzyki, że tak, że umiemy. Krzyczeli wieczorowi.
Powiedział, że jeśli chcą może ich podciągnąć do tej trójki. W sumie te słowa były tak piękne i tak przepełnione nadzieją, że kurwa mać. Znaczyło, że nie piszemy, mamy 3. Las rąk wydłubywał sobie oczy. Ja po pierwszym okrzyku wzniosłem łapy podniecony. Justyna przestrzegła, że nie, żebym nie podnosił póki co,  że on nam nie chce dać trój. Przemyślałem. Okej, zostałem z ręką w kieszeni. Zadowolonych z sukcesu trójkowych wypuścił z sali, a my lekko zaniepokojeni o nasz los zostaliśmy z niczym. 
- Więc skoro mamy więcej miejsca - proszę się rozsiąść.
Kupa.
Podniosły się krzyki, że nam zimno, że w grupie cieplej i w ogóle to się już przyzwyczailiśmy (nie wiem skąd nam się wzięły tak błyskotliwe argumenty). Taka walka o przetrwanie. Zwłaszcza gdy oznajmił, że teraz albo 5 albo 2. Mega, było brać darmowe trzy. Światy się zawaliły, zaczęliśmy jękiem prosić o szanse na 4, bo na 5 to może niekoniecznie umiemy. Zapytał czy umiemy na 4. COŚ SIĘ DZIEJE. Krzyczeliśmy jak pojebani, że tak. Po kilku wrzaskach padło rewolucyjne - MACIE TO 4.
Nastał szał. Ludzie rzucili się sobie w ramiona, zaczęliśmy bić brawa, owacje na stojąco, Matkobosko co się nie działo. Ale dostaliśmy zbawienne 4. 
Można było wyjść ze spokojem i zmienić pieluchę.

wtorek, 15 stycznia 2013

drwale, rosół i raj

Wiedziałem, że ostatnie dni były zbyt dobre, by coś się nie spierdzieliło. I tak wczoraj położyłem się spać z grypą, a wstałem już z dwiema. I z dylematem czy iść odrobić opuszczony wf, czy nie. Zdrowie najważniejsze - olałem wszystko. I tak leżę, wiercę się i zalewam herbaty z miodem zagryzając gripexem i tabletkami na gardło. Zaszalałem i przepłukałem nawet gardło wodą z solą. Albo robiłem to nieudolnie, albo roztwór był jakiś ciulowy, bo obyło się bez wymiotów. Nie ma czasu, trzeba sobie radzić i próbować różnych sposobów - jutro rano egzamin z Niemieckiego. Pięknie.
A weekend był tak fantastyczny.
Najpierw piątkowe improwizacje z Drwalami. Wstyd się przyznać, ale pierwszy raz zawitałem na Kazimierz - bo tam występowaliśmy. Zaczęło się stand-upami. Potem przyszła nasza kolej. Brałem udział w pierwszej zabawie i szczerze powiedziawszy trochę się denerwowałem. Co innego bawić się w gronie znajomych w wynajętej gdzieś na zadupiu sali, a co innego występować na malutkiej scenie, przed publicznością, która jest bardziej wymagająca. Ale gdy zaczęliśmy, gdy przyszła moja kolej i rąbnąłem coś widocznie zabawnego, a cała sala wybuchnęła śmiechem i zaklaskała w łapki - stres przeszedł już totalnie.
Może przesadzam mówiąc o stresie. To bardziej obawa, że nie będę zabawny, że ludzie pokiwają głową i będą czekać aż skończę. Bo chęć zrobienia ludziom dobrze jest wielka, gorzej z faktycznym spłodzeniem czegoś błyskotliwego i odpowiednio świńskiego.
Skecze wychodziły nadzwyczaj dobrze, wszystko się kleiło. Podczas ostatniej zabawy, gdy to publiczność rzuca pomysł na dokończenie zdania "Moja dziewczyna jest jak..." zobaczyłem na widowni Kingę. A miała nie przyjść! Tym sposobem wieczór kończył się jeszcze lepiej, niż się zaczął (pomijając kwestię tego, że gdy zobaczyłem ukochaną, recytowałem właśnie jakiś świński tekst odnośnie tego, że moja dziewczyna jest jak Polonez).
Sobota była na nacieszenie się sobą. Gdyby nie to, że koło 22 zaczęłą kończyć się wódka - nie wypełzł bym z mieszkania na krok.
A w niedzielę poszliśmy na obiad. Taki prawdziwy, rodzinny. Z rosołem i kompotem. I deserem i nalewką z malin. Gdybym był Kaśką Tusk to zalałbym teraz wpis zdjęciami talerzy i surówki w makro. A tak to pozostaje tuczenie wyobraźni widokiem stołu z prasowanym pół dnia obrusem i obiadem tak złożonym, jak w wigilię.
Ślina cieknie, co nie?

czwartek, 10 stycznia 2013

reckoning

Dawno mnie nie było. 
Właściwie nie wiem dlaczego nie odczuwałem potrzeby pisania. Wszystko jakoś szło gładko, aż na horyzoncie pojawiła się sesja. I o ile do tej pory - nie oszukujmy się - nie przemęczałem się z nauką, to teraz ciężko pogodzić się z myślą jak wiele egzaminów i nauki mnie czeka. 
Fakt, że oblałem filozofię dodatkowo mnie zdołował. To było pewne już od oddania kartki. Pewne, acz nieoficjalne. Porażka. Teraz stanę oko w oko z kobietą, która, mam nadzieję, filozoficznie zrozumie moją sytuację i nie będzie przesadnie cięta.
Mieszkanie opanowała grypa. Póki co ja się trzymam, ale nie wiem na jak długo. Sądząc po moim podłym humorze, możliwe że już coś się zaczyna.
Do egzaminów doszedł jeszcze kolejny rzep na dupie w postaci filmu reklamowego do nakręcenia. 
Kręcić mogę, ale montować za cholerę nie umiem. Chcąc sprostać wymaganiom chyba największego na uniwersytecie megalomana, powinienem jeszcze dodać pierdyliard efektów specjalnych w postaci flar w 3D i wybuchów. Nie wiem jak można być tak ślepo przekonanym o własnej doskonałości twórczej, a jednocześnie mieć tak zły smak artystyczny. 
Nie sądzę, że gust jest jeden poprawny (i w dodatku mój), ale tandeta przestała się sprzedawać dawno temu. 
Bracia Figo Fagot i Weekend to nie tandeta.
Nagraliśmy kilka scen, które początkowo miały być jedną sceną. W mojej głowie to wyglądało nieco inaczej. Nie zaplanowałem gościnnego występu pana żula, który pomagał mi się spakować swymi zapuszczonymi łapskami. Tak bardzo chciał pomóc, że NIE DZIĘKUJĘ nie wystarczyło. Mimo wszystko sypnąłem groszem, on podziękował, pożyczył zdrowia. Całkiem miło. Tylko nie wiem ile w tym prawdy i faktycznej wdzięczności. Świetnie byłoby pomagać takim ludziom, tylko czy oni faktycznie potrzebują na tę bułkę? Ostatnio zauważyłem te trendy jest "bycie fair" i co ci będę mówił - do winka nam brakuje. Bułka jest
passé. Gdy mówi, że głodny i chce na bułkę, to nie wiadomo czy nie kłamie. A jak szczery i swój chłop - bo na winko zbiera - nie ma problemu. Kombinują jak mogą, trudno się dziwić. Jednak polecałbym patent ze szczerością.
Więc ja szczerze mam dość niemieckich niuansów wokół Muru berlińskiego i RAF, i idę spać.