Zaczęło się od wygranej zrobionego przeze mnie filmu promującego wydział dziennikarstwa. Były przygotowania, kręcenie, masa zabawy na rynku i zmarznięte palce. Potem pliki nabierały mocy urzędowej na dysku, a ja nabierałem, wątpliwych wciąż, umiejętności montażu. Udało się nam jednak jakoś to spiąć i wpuścić w youtube. Spodobało się. Mnie też się podobał. Jeśli by tak nie było - nie wyglądałby tak, jak wygląda. Potem była "gala" i wybór najlepszych spotów. Wygraliśmy. Szok. Wszyscy bili brawa i było cudnie. Polała się masa miłych słów i komplementów, porobiliśmy sobie zdjęcia w ładnych ubraniach i powiedzieliśmy parę słów do kamery większej niż te, które zwykłem oglądać. Ja zrobiłem coś dziwnego z twarzą, ale nieważne.
I było świetnie.
Następnego dnia miał być egzamin. Taki egzamin-killer. Lektur czterdzieści, sterty opracowań, streszczeń. Ale był cień nadziei, że coś się wydarzy (w ubiegłym roku egzaminu nie było, oceny przepisał z ćwiczeń. My ćwiczeń nie mieliśmy.) Wystrojeni staliśmy pod salą. Wszyscy rozmawiali o czymś średnio dla mnie zrozumiałym, uświadomiłem sobie już wcześniej, że skoro poprawka za tydzień, to nie ma co płakać. W tydzień trochę przeczytam. Streszczeń. Na sali usadził nas po jednej stronie - Przyjdą wieczorowi - powiedział. Coś nie pasowało w siedzeniu obok siebie, blisko. Ale miałem wokoło dziewczyny ogarnięte mentalnie i zaznajomione z wszelakimi Kapuścińskimi i Wańkowiczami. Zadał 2 pytania "w publiczność", na rozgrzewkę. Coś tam powiedzieliśmy. Na pytania o stan lektur - Tak, tak, przeczytane. Ale trochę dużo, wie Pan Profesor, i się mylą.
- Dobrze moi drodzy, zaczniemy o 11, wrócę za dziesięć minut. 5 pytań, po 3 minuty na każde.
Nadzieja umarła. Wyszedł i zostawił nas z niepokojem o stan naszej wiedzy. Oczywiście nauka w 7 minut dała pewnie więcej niż ta w ostatniej dobie.
Przyszedł z kartkami pod pachą i wieczorowymi za plecami. Okej, stanie się.
- Moi drodzy, sprawdziłem stan wiedzy pierwszej grupy. Na 3 umieją. Nie wiem jak z wami.
Tutaj okrzyki, że tak, że umiemy. Krzyczeli wieczorowi.
Powiedział, że jeśli chcą może ich podciągnąć do tej trójki. W sumie te słowa były tak piękne i tak przepełnione nadzieją, że kurwa mać. Znaczyło, że nie piszemy, mamy 3. Las rąk wydłubywał sobie oczy. Ja po pierwszym okrzyku wzniosłem łapy podniecony. Justyna przestrzegła, że nie, żebym nie podnosił póki co, że on nam nie chce dać trój. Przemyślałem. Okej, zostałem z ręką w kieszeni. Zadowolonych z sukcesu trójkowych wypuścił z sali, a my lekko zaniepokojeni o nasz los zostaliśmy z niczym.
- Więc skoro mamy więcej miejsca - proszę się rozsiąść.
Kupa.
Podniosły się krzyki, że nam zimno, że w grupie cieplej i w ogóle to się już przyzwyczailiśmy (nie wiem skąd nam się wzięły tak błyskotliwe argumenty). Taka walka o przetrwanie. Zwłaszcza gdy oznajmił, że teraz albo 5 albo 2. Mega, było brać darmowe trzy. Światy się zawaliły, zaczęliśmy jękiem prosić o szanse na 4, bo na 5 to może niekoniecznie umiemy. Zapytał czy umiemy na 4. COŚ SIĘ DZIEJE. Krzyczeliśmy jak pojebani, że tak. Po kilku wrzaskach padło rewolucyjne - MACIE TO 4.
Nastał szał. Ludzie rzucili się sobie w ramiona, zaczęliśmy bić brawa, owacje na stojąco, Matkobosko co się nie działo. Ale dostaliśmy zbawienne 4.
Można było wyjść ze spokojem i zmienić pieluchę.