Wiedziałem, że ostatnie dni były zbyt dobre, by coś się nie spierdzieliło. I tak wczoraj położyłem się spać z grypą, a wstałem już z dwiema. I z dylematem czy iść odrobić opuszczony wf, czy nie. Zdrowie najważniejsze - olałem wszystko. I tak leżę, wiercę się i zalewam herbaty z miodem zagryzając gripexem i tabletkami na gardło. Zaszalałem i przepłukałem nawet gardło wodą z solą. Albo robiłem to nieudolnie, albo roztwór był jakiś ciulowy, bo obyło się bez wymiotów. Nie ma czasu, trzeba sobie radzić i próbować różnych sposobów - jutro rano egzamin z Niemieckiego. Pięknie.
A weekend był tak fantastyczny.
Najpierw piątkowe improwizacje z Drwalami. Wstyd się przyznać, ale pierwszy raz zawitałem na Kazimierz - bo tam występowaliśmy. Zaczęło się stand-upami. Potem przyszła nasza kolej. Brałem udział w pierwszej zabawie i szczerze powiedziawszy trochę się denerwowałem. Co innego bawić się w gronie znajomych w wynajętej gdzieś na zadupiu sali, a co innego występować na malutkiej scenie, przed publicznością, która jest bardziej wymagająca. Ale gdy zaczęliśmy, gdy przyszła moja kolej i rąbnąłem coś widocznie zabawnego, a cała sala wybuchnęła śmiechem i zaklaskała w łapki - stres przeszedł już totalnie.
Może przesadzam mówiąc o stresie. To bardziej obawa, że nie będę zabawny, że ludzie pokiwają głową i będą czekać aż skończę. Bo chęć zrobienia ludziom dobrze jest wielka, gorzej z faktycznym spłodzeniem czegoś błyskotliwego i odpowiednio świńskiego.
Skecze wychodziły nadzwyczaj dobrze, wszystko się kleiło. Podczas ostatniej zabawy, gdy to publiczność rzuca pomysł na dokończenie zdania "Moja dziewczyna jest jak..." zobaczyłem na widowni Kingę. A miała nie przyjść! Tym sposobem wieczór kończył się jeszcze lepiej, niż się zaczął (pomijając kwestię tego, że gdy zobaczyłem ukochaną, recytowałem właśnie jakiś świński tekst odnośnie tego, że moja dziewczyna jest jak Polonez).
Sobota była na nacieszenie się sobą. Gdyby nie to, że koło 22 zaczęłą kończyć się wódka - nie wypełzł bym z mieszkania na krok.
A w niedzielę poszliśmy na obiad. Taki prawdziwy, rodzinny. Z rosołem i kompotem. I deserem i nalewką z malin. Gdybym był Kaśką Tusk to zalałbym teraz wpis zdjęciami talerzy i surówki w makro. A tak to pozostaje tuczenie wyobraźni widokiem stołu z prasowanym pół dnia obrusem i obiadem tak złożonym, jak w wigilię.
Ślina cieknie, co nie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz