poniedziałek, 22 kwietnia 2013

NOWE IDZIE

"Blogi są jak ludzie – umierają. Lecz chcemy wierzyć, że jest coś po śmierci – dlatego zakładamy kolejnego."



Zapraszam więc na http://ufranka.wordpress.com/


piątek, 22 marca 2013

print

Oczy mi zaraz wybuchną, a ja głupi chcę oglądać jeszcze film przed snem. Kilka godzin składania magazynu, jaki przyszło nam tworzyć na zajęciach ze świetnym profesorem bez włosów, zrobiło mi i czerwone żyłki na oczach, i odciski na dupie. Szkoda, że na niektórych ludziach nie można polegać, a dowiadujesz się tego dopiero gdy polegniesz pod poczuciem winy, że dałeś zrobić coś komuś, kto akurat nie był tobą. Wkurza mnie olewanie czyjejś pracy. I czyichś ambicji. A ja to traktuje szalenie poważnie. Może za bardzo. Ale ma być ładnie, ma być - kurwa - dizajn i kontent. I jest. Numer złożony, można zamknąć oczy bez obawy że napisze się głupotę na klawiaturze, albo tak mi się spodoba, że ich nie otworzę.
Obejrzałem Pokłosie. Dziś dopiero, kinowa znieczulica i kosmopolityzm w stylu "nie dam kasy za bilet na polskiego gniota" w pełni. Film się nie okazał gniotem. Całkiem dobre, polskie kino. Nie wiem dlaczego w niektórych miejscach miałem wrażenie że oglądam jebaną Tajemnicę Sagali w TVP i bohaterowie są chamsko zdubbingowani. Nie wiem dlaczego nie można bohaterów słuchać tak jak faktycznie mówią, ale tak jakby chcieli mówić idąc przez las, podkurwieni i z niejasnym celem podróży, ale ciągle trzymający mikrofon przy japie. Nie wiem dlaczego mnie to denerwuje.
Zdenerwowała mnie postawa tamtych ze wsi (siedzimy cały czas w uniwersum filmu, ogarniaj), którzy tępią Żydów na przykład. Albo Stura. Nie wiem, może dlatego, że jak się pisze Stuhr a czyta Sztur, to już, pochodzenie niepewne. Dobra, ten żart był turbo-słaby. Wybaczcie, czytający - ostatkiem sił to piszę.
Ale tak na serio. Ciągle jest we mnie coś takiego, co gdy ma się 10 lat determinuje nasze zachowanie przed telewizorem, gdy bohater jest zagrożony. Zachodzenie w głowę dlaczego on tam idzie, przecież tam są zbóje, albo nerwówka czy zginie ktoś, kto był całkiem spoko w ogólnym rozrachunku. Już nie mówię o gadaniu do telewizora w stylu "no, przypierdol mu!", bo wówczas tekst o 10 latach staje się nieaktualny - mój dziadek chyba ciągle tak robi.
Ale niesamowicie wkurzałem się gdy prześladowani Stuhra i Żydów. Albo tak dobry film, albo ciągle jestem gówniarzem, albo zbyt byłem zmęczony. Ale jest w Pokłosiu coś takiego, co nie zostawia w spokoju.
Jutro mam wolne.
Będę spał z pustą głową, bez zastanawiania się co muszę zrobić (cholera! legitymacja niepodbita!), o której muszę wstać by minimalnie się spóźnić (w spóźnianiu się jest pewna klasa, która mi w poniedziałki imponuje. Może dlatego, że w poniedziałki się spóźniam), albo co zjem. I teraz przypomniałem sobie, że zjem jutro kawałek biurka chyba, bo pierogi ciągle w zamrażarce. Biurko zjem z keczupem. Keczup jest. Taka informacja dla Mariusza, gdyby miał dziś zawitać - keczap jest. Nie pudliszki, ale jest. Koleś potrafi keczap z kanapką zjeść. Niby sam keczap smaczny, ale czasem zaszaleje i zje z kanapką. Jak zamawiamy pizzę, to on zamawia keczap. A potem ewentualnie pizzę, jak keczap się okazuje średni.
Nie obrażaj się, to taki stand-up. Tylko że w internecie i prawda.
I już wiem, że będę musiał jechać jutro na zakupy. Carrefour, Biedronka. Kaufland za daleko, a szkoda, bo pomidory mają tanie. Do Biedronki nie pójdę, nerwy na ten tydzień już wyczerpane. Nie będę przeciskał się w gąszczu starych capów z koszykami na kółkach, które są bezużyteczne, bo nie ma gdzie się rozpędzić. Nie będę się pchał do kolejki rozciągniętej przez cały sklep, jak jakaś gorsza kategoria. Wydam więcej w karfurze. Nikt mnie nie zabije przez przypadek przy sięganiu po ogórki małosolne, a i kartą będę mógł zapłacić. Bo ostatnio jak tam płaciłem gotówką, to takie interesy z panią na kasie robiłem, że nie wiem czy mnie nie zrobiła w konia na parę cennych złotych. Daję pieniądz, a ona pyta o inny. I daję, bo mam ten inny. Wtedy ona jakieś czary, że jeszcze końcówkę - monet pragnie. To daję, już dwa razy więcej dałem. A ona jakieś obliczenia, jakieś logarytmy z tego wyciąga i oddaje mi dziwne sumy. Potem wstyd liczyć przy niej czy prawdę mi powiedziała, bo bułki i pasztet z kurcząt na ladzie, a za plecami się stare capy niepokoją z lekka.
Dlatego wolę karfura.

piątek, 15 marca 2013

bez przesady

Siedzi sam w posprzątanym - w pewnym stopniu - mieszkaniu. Współlokatorzy gdzieś powyjeżdżali. On został, posprzątał, usiadł przed laptopem i zaczął czytać teksty redaktorów magazynu, który niedawno utworzyli. Został naczelnym. Cieszył się, bo lubi mieć kontrolę. Nie jest do końca pewny czy to nie robi z niego despotycznego ciula. Ale chyba nie. Czyta teksty, dodaje przecinki, przesyła dalej. W międzyczasie klnie pod nosem (mógłby na głos - nikt go nie słyszy. Ale to może dlatego klnie właśnie pod nosem), bo jakoś magicznie, zupełnie nagle w Spotify zaczęto katować go reklamami. Cieszył się muzyką bez reklam, jako jedyny, wszyscy je mieli. Jakaś tam sprawiedliwość istnieje. Od wczoraj również ma reklamy. A słucha dużo i intensywnie. Przeważnie Mumfordów, bo pan śpiewający ma świetny głos. Nie jest pewien, czy napisał to na poważnie. Tak, jak nie jest pewien, czy w pewnych przypadkach powinien przed CZY postawić przecinek. Jak w poprzednim zdaniu, na przykład. 
Za każdym razem gdy kładzie dłoń na myszce, coś jest nie tak. To nie jego myszka. Ktoś zabrał. Ale znalazł sobie inną, większą, nie jest przyzwyczajony. Nie jest też przyzwyczajony do wcześniejszego wstawania, a drugi semestr nie daje mu się wyspać. 
- Każdy narzeka na drugi semestr - rzuca w rozmowie z innymi studentami, którym czas zajmują wykłady i ćwiczenia, a oczy zamiast wkurwieniem zachodzą krwią. Z tą krwią to przesadził, ale lubi jak jest dramatycznie. Dlatego podobali mu się Nędznicy. 
Cieszył się z Oscara dla Lawrence, nie jest przekonany do Oscara dla Argo. Amour go znudziła i przygnębiła. Celowo nie napisał po polsku, ale francusku. Teraz ma staż z Francuzem z Ouest France i podoba mu się jego akcent. Mimo że nic nie rozumie. Nie rozumie zimy w połowie marca. Nie rozumie głosu w głowie, który podpowiedział mu ostatnio, by zostawił w domu zimową kurtkę, bo nie będzie potrzebna. A była. Nie rozumie technologii przewijania tekstu oczami, co ma nastąpić w nowym Samsungu Galaxy. Wydaje mu się, że rozumie co chce napisać w artykule o lomografii, a mimo to nie może zebrać się do kupy i go dokończyć. 
Właśnie skończył pić sok jabłkowy. Potrząsnął kartonem i znów pomyślał o głupocie jaka została popełniona przy ich projektowaniu. Zawsze zostaje tam, w kartonie parę kropel, których nie sposób wytrząsnąć. ZAWSZE. A gdy nie ma nic innego do picia, to denerwuje podwójnie. Poszedł do lodówki. Jednak jest. Mleko pistacjowe. Zawahał się. Nie wie czy chce teraz to pić. 
Nie chce.
Zastanawia się dlaczego nic nie wie o nowym Papieżu, dlaczego tak mało go on obchodzi. Bawi go tekst "a po maturze chodziliśmy na burrito". Tym tekstem Papież zagarnął sobie jego uwagę na ten tydzień chyba.
Myśli, że fajnie byłoby znów pisać bloga regularnie. I dobrze byłoby nie używać w piśmie słowa "fajnie". 
Ale fajnie jest czasem odpocząć.

czwartek, 21 lutego 2013

ບົດລາຍງານ

Ostatni tydzień ferii, sanatorium. Czytam książki, biegam po Bostonie w Assassin's Creed 3, jem nutellę łyżkami i generalnie się obijam. Wszystko przy muzyce ze Spotify. Genialna rzecz. Jeśli ktoś nie używa to polecam. Uzupełniłem kalendarz o rozpoczynające się w poniedziałek zajęcia, będzie pracowicie. I mam nadzieję, że zrobią coś z uczelnianym barem, który jeszcze w poniedziałek był w stanie rozpierdzielu. Bo siedząc na uczelni od rana do wieczora bez kanapki z kurczakiem nie pociągnę. Ale cieszę się, że znów będzie co robić. Ciężko narzekać na obijanie się, ale szczerze powiedziawszy - poszedł bym już na jakieś zajęcia.
Mam pomysł na nowego fotobloga, który zmusiłby mnie do wykorzystania tego, czego nauczyłem się do tej pory. Czas spiąć tyłek, aparat się zimy nie boi.

sobota, 16 lutego 2013

słoiki

Wolne się kończy. Jutro wracam do Krakowa. Muszę poprawić gówno zwane Językiem obcym w pracy dziennikarza. Trafiło na niemiecki i na magistra z przerostem ego, który ujebał połowę grupy. Cóż począć. Niemieckiego nie tknąłem, nadzieja w niedzieli w mieszkaniu. O ile uda mi się wysiedzieć w pomieszczeniu, po 2 tygodniach odwyku od Krakowa. Trochę tęskno za tramwajami, rynkiem, cyganerią w mieszkaniu.
Ale tu też jest cudownie. Rodzicie mi się z sąsiadką narąbali i są tak słodcy i rozkoszni że głowa mała. Siedzimy z psami i śpiewamy szanty (?).
No ale trzeba wracać.
I postaram się pisać częściej.

poniedziałek, 4 lutego 2013

zombie

SESJA SIĘ KOŃCZY. Co za szczęście. Jutro (a tak na prawdę to dzisiaj) wracam do domu.
Mam dosyć siedzenia z nosem w książkach, zakreślania żółtym markerem całych stron notatek, podpinania pendrivów do komputerów w punkcie ksero. Mam dość lamentów nad niepoprasowanymi koszulami, słabego światła w pokoju i dość mam też smaku energetyków w puszkach. Wreszcie będę mógł spokojnie robić nic, bez wyrzutów sumienia, że tracę czas. I wreszcie zjem na obiad coś innego niż parówki.
Jutro (cholera - właściwie dzisiaj) ostatni egzamin. Nauka o komunikowaniu, kobyła, nudna i żmudna. Dziesiątki stron notatek patrzą na mnie i machają rączkami, a ja nic z nich nie rozumiem. Liczę na telefon, który w całej swej mądrości i byciu 'smart', pomoże mi w trudnej chwili. Ale właściwie to niech się dzieje wola boża. Poprawka z Jebanego Niemieckiego wygląda póki co smutno i samotnie, ale mimo wszystko mam nadzieję, że tak pozostanie.
Z nadmiaru nauki aż się dzisiaj spakowałem. Pół torby książek wiozę. Cyganeria znów wsiądzie do piątki i pojedzie obładowana trzema torbami na dworzec. Ale póki się nie wykładam jak długi pod torami tramwaju (true story) to proszę się nie śmiać.
Wracam do żółtych papierów - widzę, że kartka z Typologią Mertona zaczyna przystawiać się do tej z Teorią Tetelowskiej. A uwierzcie - wolę, by się nie mnożyły.

piątek, 25 stycznia 2013

cudnie

W ciągu ostatnich dni osłuchałem się tyle miłych słów, że mam zapas na cały rok. Sesyjne życie zaczęło się też pod koniec tygodnia prostować i przestało być tak dramatycznie, jak się zapowiadało. Dzieją się miłe rzeczy, egzaminom odpadają straszne maski - jakoś się układa. 
Zaczęło się od wygranej zrobionego przeze mnie filmu promującego wydział dziennikarstwa. Były przygotowania, kręcenie, masa zabawy na rynku i zmarznięte palce. Potem pliki nabierały mocy urzędowej na dysku, a ja nabierałem, wątpliwych wciąż, umiejętności montażu. Udało się nam jednak jakoś to spiąć i wpuścić w youtube. Spodobało się. Mnie też się podobał. Jeśli by tak nie było - nie wyglądałby tak, jak wygląda. Potem była "gala" i wybór najlepszych spotów. Wygraliśmy. Szok. Wszyscy bili brawa i było cudnie. Polała się masa miłych słów i komplementów, porobiliśmy sobie zdjęcia w ładnych ubraniach i powiedzieliśmy parę słów do kamery większej niż te, które zwykłem oglądać. Ja zrobiłem coś dziwnego z twarzą, ale nieważne.
I było świetnie.
Następnego dnia miał być egzamin. Taki egzamin-killer. Lektur czterdzieści, sterty opracowań, streszczeń. Ale był cień nadziei, że coś się wydarzy (w ubiegłym roku egzaminu nie było, oceny przepisał z ćwiczeń. My ćwiczeń nie mieliśmy.) Wystrojeni staliśmy pod salą. Wszyscy rozmawiali o czymś średnio dla mnie zrozumiałym, uświadomiłem sobie już wcześniej, że skoro poprawka za tydzień, to nie ma co płakać. W tydzień trochę przeczytam. Streszczeń. Na sali usadził nas po jednej stronie - Przyjdą wieczorowi - powiedział. Coś nie pasowało w siedzeniu obok siebie, blisko. Ale miałem wokoło dziewczyny ogarnięte mentalnie i zaznajomione z wszelakimi Kapuścińskimi i Wańkowiczami. Zadał 2 pytania "w publiczność", na rozgrzewkę. Coś tam powiedzieliśmy. Na pytania o stan lektur - Tak, tak, przeczytane. Ale trochę dużo, wie Pan Profesor, i się mylą. 
- Dobrze moi drodzy, zaczniemy o 11, wrócę za dziesięć minut. 5 pytań, po 3 minuty na każde.
Nadzieja umarła. Wyszedł i zostawił nas z niepokojem o stan naszej wiedzy. Oczywiście nauka w 7 minut dała pewnie więcej niż ta w ostatniej dobie. 
Przyszedł z kartkami pod pachą i wieczorowymi za plecami. Okej, stanie się.
- Moi drodzy, sprawdziłem stan wiedzy pierwszej grupy. Na 3 umieją. Nie wiem jak z wami.
Tutaj okrzyki, że tak, że umiemy. Krzyczeli wieczorowi.
Powiedział, że jeśli chcą może ich podciągnąć do tej trójki. W sumie te słowa były tak piękne i tak przepełnione nadzieją, że kurwa mać. Znaczyło, że nie piszemy, mamy 3. Las rąk wydłubywał sobie oczy. Ja po pierwszym okrzyku wzniosłem łapy podniecony. Justyna przestrzegła, że nie, żebym nie podnosił póki co,  że on nam nie chce dać trój. Przemyślałem. Okej, zostałem z ręką w kieszeni. Zadowolonych z sukcesu trójkowych wypuścił z sali, a my lekko zaniepokojeni o nasz los zostaliśmy z niczym. 
- Więc skoro mamy więcej miejsca - proszę się rozsiąść.
Kupa.
Podniosły się krzyki, że nam zimno, że w grupie cieplej i w ogóle to się już przyzwyczailiśmy (nie wiem skąd nam się wzięły tak błyskotliwe argumenty). Taka walka o przetrwanie. Zwłaszcza gdy oznajmił, że teraz albo 5 albo 2. Mega, było brać darmowe trzy. Światy się zawaliły, zaczęliśmy jękiem prosić o szanse na 4, bo na 5 to może niekoniecznie umiemy. Zapytał czy umiemy na 4. COŚ SIĘ DZIEJE. Krzyczeliśmy jak pojebani, że tak. Po kilku wrzaskach padło rewolucyjne - MACIE TO 4.
Nastał szał. Ludzie rzucili się sobie w ramiona, zaczęliśmy bić brawa, owacje na stojąco, Matkobosko co się nie działo. Ale dostaliśmy zbawienne 4. 
Można było wyjść ze spokojem i zmienić pieluchę.

wtorek, 15 stycznia 2013

drwale, rosół i raj

Wiedziałem, że ostatnie dni były zbyt dobre, by coś się nie spierdzieliło. I tak wczoraj położyłem się spać z grypą, a wstałem już z dwiema. I z dylematem czy iść odrobić opuszczony wf, czy nie. Zdrowie najważniejsze - olałem wszystko. I tak leżę, wiercę się i zalewam herbaty z miodem zagryzając gripexem i tabletkami na gardło. Zaszalałem i przepłukałem nawet gardło wodą z solą. Albo robiłem to nieudolnie, albo roztwór był jakiś ciulowy, bo obyło się bez wymiotów. Nie ma czasu, trzeba sobie radzić i próbować różnych sposobów - jutro rano egzamin z Niemieckiego. Pięknie.
A weekend był tak fantastyczny.
Najpierw piątkowe improwizacje z Drwalami. Wstyd się przyznać, ale pierwszy raz zawitałem na Kazimierz - bo tam występowaliśmy. Zaczęło się stand-upami. Potem przyszła nasza kolej. Brałem udział w pierwszej zabawie i szczerze powiedziawszy trochę się denerwowałem. Co innego bawić się w gronie znajomych w wynajętej gdzieś na zadupiu sali, a co innego występować na malutkiej scenie, przed publicznością, która jest bardziej wymagająca. Ale gdy zaczęliśmy, gdy przyszła moja kolej i rąbnąłem coś widocznie zabawnego, a cała sala wybuchnęła śmiechem i zaklaskała w łapki - stres przeszedł już totalnie.
Może przesadzam mówiąc o stresie. To bardziej obawa, że nie będę zabawny, że ludzie pokiwają głową i będą czekać aż skończę. Bo chęć zrobienia ludziom dobrze jest wielka, gorzej z faktycznym spłodzeniem czegoś błyskotliwego i odpowiednio świńskiego.
Skecze wychodziły nadzwyczaj dobrze, wszystko się kleiło. Podczas ostatniej zabawy, gdy to publiczność rzuca pomysł na dokończenie zdania "Moja dziewczyna jest jak..." zobaczyłem na widowni Kingę. A miała nie przyjść! Tym sposobem wieczór kończył się jeszcze lepiej, niż się zaczął (pomijając kwestię tego, że gdy zobaczyłem ukochaną, recytowałem właśnie jakiś świński tekst odnośnie tego, że moja dziewczyna jest jak Polonez).
Sobota była na nacieszenie się sobą. Gdyby nie to, że koło 22 zaczęłą kończyć się wódka - nie wypełzł bym z mieszkania na krok.
A w niedzielę poszliśmy na obiad. Taki prawdziwy, rodzinny. Z rosołem i kompotem. I deserem i nalewką z malin. Gdybym był Kaśką Tusk to zalałbym teraz wpis zdjęciami talerzy i surówki w makro. A tak to pozostaje tuczenie wyobraźni widokiem stołu z prasowanym pół dnia obrusem i obiadem tak złożonym, jak w wigilię.
Ślina cieknie, co nie?

czwartek, 10 stycznia 2013

reckoning

Dawno mnie nie było. 
Właściwie nie wiem dlaczego nie odczuwałem potrzeby pisania. Wszystko jakoś szło gładko, aż na horyzoncie pojawiła się sesja. I o ile do tej pory - nie oszukujmy się - nie przemęczałem się z nauką, to teraz ciężko pogodzić się z myślą jak wiele egzaminów i nauki mnie czeka. 
Fakt, że oblałem filozofię dodatkowo mnie zdołował. To było pewne już od oddania kartki. Pewne, acz nieoficjalne. Porażka. Teraz stanę oko w oko z kobietą, która, mam nadzieję, filozoficznie zrozumie moją sytuację i nie będzie przesadnie cięta.
Mieszkanie opanowała grypa. Póki co ja się trzymam, ale nie wiem na jak długo. Sądząc po moim podłym humorze, możliwe że już coś się zaczyna.
Do egzaminów doszedł jeszcze kolejny rzep na dupie w postaci filmu reklamowego do nakręcenia. 
Kręcić mogę, ale montować za cholerę nie umiem. Chcąc sprostać wymaganiom chyba największego na uniwersytecie megalomana, powinienem jeszcze dodać pierdyliard efektów specjalnych w postaci flar w 3D i wybuchów. Nie wiem jak można być tak ślepo przekonanym o własnej doskonałości twórczej, a jednocześnie mieć tak zły smak artystyczny. 
Nie sądzę, że gust jest jeden poprawny (i w dodatku mój), ale tandeta przestała się sprzedawać dawno temu. 
Bracia Figo Fagot i Weekend to nie tandeta.
Nagraliśmy kilka scen, które początkowo miały być jedną sceną. W mojej głowie to wyglądało nieco inaczej. Nie zaplanowałem gościnnego występu pana żula, który pomagał mi się spakować swymi zapuszczonymi łapskami. Tak bardzo chciał pomóc, że NIE DZIĘKUJĘ nie wystarczyło. Mimo wszystko sypnąłem groszem, on podziękował, pożyczył zdrowia. Całkiem miło. Tylko nie wiem ile w tym prawdy i faktycznej wdzięczności. Świetnie byłoby pomagać takim ludziom, tylko czy oni faktycznie potrzebują na tę bułkę? Ostatnio zauważyłem te trendy jest "bycie fair" i co ci będę mówił - do winka nam brakuje. Bułka jest
passé. Gdy mówi, że głodny i chce na bułkę, to nie wiadomo czy nie kłamie. A jak szczery i swój chłop - bo na winko zbiera - nie ma problemu. Kombinują jak mogą, trudno się dziwić. Jednak polecałbym patent ze szczerością.
Więc ja szczerze mam dość niemieckich niuansów wokół Muru berlińskiego i RAF, i idę spać.