Wróciłem do domu. Strolowałem rodziców, skłamałem perfidnie i zrobiłem niespodziankę przyjeżdżając dzień wcześniej.
I dzisiaj od rana jem. Palę w piecu i jem. Taki luksus nieco. Nie trzeba martwić się o zmywanie naczyń, psy i koty ganiają po całym domu - w Krakowie tak nie ma.
Cisza, spokój, żurek.
środa, 31 października 2012
poniedziałek, 29 października 2012
pean
Trochę mnie nie było. Ale dzieje się mnóstwo rzeczy - mniej czy bardziej ważnych, które jednak sprawiają, że często pod koniec dnia (a dni kończymy późnym początkiem dnia następnego) nie chce się zasiąść i pisać.
Ale dorobię się notebooka, to będę pisał częściej.
Oficjalnie kocham Kraków.
Za to, że o drugiej w nocy wracając przez pół miasta do mieszkania (bo akurat wszystkie nocne odjechały minutę temu) można spotkać pod halą targową panów grillujących kiełbaski.
Jedne z lepszych. Nie wiem czy to przez ówczesne zmęczenie, głód nocny czy samo jedzenie na świeżym, nocnym powietrzu, ale kiełbasa z bułką i musztardą wygrała ze wszystkim, co tutaj jadłem. I mimo, że dała niesamowitego kopa do dalszej podróży do domu, to się zgubiliśmy i musieliśmy wydać równowartość półtorej kiełbasy na taksówkę.
Ale ciągle było warto spóźnić się na nocny.
Zima jest świetna.
Trochę takie pierdolenie, ale wstajesz rano z ukochaną, a za oknem pierwszy śnieg. I jest fantastycznie.
I ja że mega, a ona że plucha będzie i zimno. Trochę prawda, ale gdy widzisz śnieg w nowym mieście, nie z okna swojego pokoju, a tutaj, po raz pierwszy, to jest jakoś tak fajnie. Bałwan na Moście Grunwaldzkim, dzieciaki rzucające w matki śnieżkami pod Krakowską, mroźne, przyjemne powietrze.
Nawet w tramwajach mniej śmierdzi. SERIO.
Wczoraj, jako że odwiedziła mnie w weekend Kinga, spotkaliśmy się z resztą licealnej ekipy. Posiadówa przy wódeczce, fajnie, przyjemnie. W drodze po kolejną flaszkę spotkaliśmy nawet sąsiadów z innego piętra, kontakt się zawiązał, skończyło się na tym, że wpadli na wspólne picie.
ALE DO CZEGO DĄŻĘ.
Po kilkunastu głębszych zawiązała się dyskusja na świetny temat. Temat, który łączy pokolenia, zjednuje wrogów i tworzy przyjaźnie.
UJ kontra AGH.
Posłuchałem chwile, załamałem się i poszedłem do kuchni z Karolem jeść paluszki. Bo porównują dwie różne uczelnie, i wiadomo, że no nie można porównywać ale AGH to jest kurwa coś i potem masz przyszłość, a ujot to pedał. I kasa się liczy. I apple, wszyscy mają macbooki. Nienawidzę ludzi po alkoholu którzy gadają na tematy poważniejsze niż kreskówki, jedzenie i kobiety. I o ile dziesięć minut wcześniej była sielanka, to teraz wszyscy najchętniej by się pozabijali. I wydaję mi się, że nie o swoje uczelnie, a o możliwość dojścia do słowa. I drą japy, a ja ręce załamuję nad ich argumentami.
Piłeś?
Nie spinaj się.
Ale dorobię się notebooka, to będę pisał częściej.
Oficjalnie kocham Kraków.
Za to, że o drugiej w nocy wracając przez pół miasta do mieszkania (bo akurat wszystkie nocne odjechały minutę temu) można spotkać pod halą targową panów grillujących kiełbaski.
Jedne z lepszych. Nie wiem czy to przez ówczesne zmęczenie, głód nocny czy samo jedzenie na świeżym, nocnym powietrzu, ale kiełbasa z bułką i musztardą wygrała ze wszystkim, co tutaj jadłem. I mimo, że dała niesamowitego kopa do dalszej podróży do domu, to się zgubiliśmy i musieliśmy wydać równowartość półtorej kiełbasy na taksówkę.
Ale ciągle było warto spóźnić się na nocny.
Zima jest świetna.
Trochę takie pierdolenie, ale wstajesz rano z ukochaną, a za oknem pierwszy śnieg. I jest fantastycznie.
I ja że mega, a ona że plucha będzie i zimno. Trochę prawda, ale gdy widzisz śnieg w nowym mieście, nie z okna swojego pokoju, a tutaj, po raz pierwszy, to jest jakoś tak fajnie. Bałwan na Moście Grunwaldzkim, dzieciaki rzucające w matki śnieżkami pod Krakowską, mroźne, przyjemne powietrze.
Nawet w tramwajach mniej śmierdzi. SERIO.
Wczoraj, jako że odwiedziła mnie w weekend Kinga, spotkaliśmy się z resztą licealnej ekipy. Posiadówa przy wódeczce, fajnie, przyjemnie. W drodze po kolejną flaszkę spotkaliśmy nawet sąsiadów z innego piętra, kontakt się zawiązał, skończyło się na tym, że wpadli na wspólne picie.
ALE DO CZEGO DĄŻĘ.
Po kilkunastu głębszych zawiązała się dyskusja na świetny temat. Temat, który łączy pokolenia, zjednuje wrogów i tworzy przyjaźnie.
UJ kontra AGH.
Posłuchałem chwile, załamałem się i poszedłem do kuchni z Karolem jeść paluszki. Bo porównują dwie różne uczelnie, i wiadomo, że no nie można porównywać ale AGH to jest kurwa coś i potem masz przyszłość, a ujot to pedał. I kasa się liczy. I apple, wszyscy mają macbooki. Nienawidzę ludzi po alkoholu którzy gadają na tematy poważniejsze niż kreskówki, jedzenie i kobiety. I o ile dziesięć minut wcześniej była sielanka, to teraz wszyscy najchętniej by się pozabijali. I wydaję mi się, że nie o swoje uczelnie, a o możliwość dojścia do słowa. I drą japy, a ja ręce załamuję nad ich argumentami.
Piłeś?
Nie spinaj się.
wtorek, 23 października 2012
socjo-patio
To frustrujące mieć rano socjologię, potem długo, długo nic (jednak nie na tyle długo, by wrócić z uczelni do mieszkania), a po x godzinach czekania ćwiczenia do 20:30. To jest już nawet nieludzkie. Ale dopiero gdy dowiesz się, że tak naprawdę lista, którą najnudniejsza kobieta na Ruczaju (czyt. babka od socjologii) puszcza po sali jest tylko w celach orientacyjnych.
Tak o.
Krew zalewa.
Chociaż jakby chwilę pomyśleć, to może to być podpucha. I tak na prawdę frekwencja się liczy.
Sprawdzę na sobie, bo jakbym chciał sobie przeczytać Przekrój w półtorej godziny, z rana i bez śniadania, to zostałbym po prostu w domu. Bo na socjologii, bez jakichkolwiek zabijaczy czasu, się wytrzymać nie da.
Tak o.
Krew zalewa.
Chociaż jakby chwilę pomyśleć, to może to być podpucha. I tak na prawdę frekwencja się liczy.
Sprawdzę na sobie, bo jakbym chciał sobie przeczytać Przekrój w półtorej godziny, z rana i bez śniadania, to zostałbym po prostu w domu. Bo na socjologii, bez jakichkolwiek zabijaczy czasu, się wytrzymać nie da.
środa, 17 października 2012
prasówka
Po ładowaniu baterii w domu przyszedł czas na powrót do życia.
Powrót uświadomił mi, że chcąc, nie chcąc, to teraz tutaj, w Krakowie mam swoje sprawy, swoją codzienność. Dom to takie trochę oderwanie od rzeczywistości, kochająca rodzina, pełna wszystkiego lodówka (mówiąc wszystko chyba wiecie o czym mówię), spokój i długie rozmowy. I flaszeczka z tatą.
Bez komputera, bez usosa. Psy, rodzina i spanie w swoim łóżku. Dobrze się tak podładować.
A Kraków atakuje znów masą ciekawych zajęć, wykładów, spotkań. Szkoda tylko, że kosztem kilku tramwajów, których brak uprzykrza mi codzienne dostawanie się na koniec świata. Ale przynajmniej zwiedzę hutę, i dopóki mnie ktoś nie okradnie, resztę linii autobusowych.
Jutro czeka mnie rajd po bibliotekach. Szukanie archiwalnych gazet i artykułów z dnia urodzenia. Pierwsze rzeczowe zadanie na zajęciach.
Lubię.
czwartek, 11 października 2012
evian
Przyszła jesień. Zimno, wieje, w tramwajach drzwi jakby mniej szczelne. Ale można wreszcie nosić szalik.
I to by była jedyna potencjalna zaleta.
Bo poza tym, to chyba strzelę sobie w łeb.
Wszyscy gdzieś wyszli, pełno dziś imprez, a ja nawet nie mam z kim się wybrać. Do tego chyba jesienna depresja, która ujawnia się wieczorami i tęsknota za Kingą.
I tak siedzę jak ten debil w czwartkowy wieczór. Bo ta się uczy, tamta nawet nie odpisuje, ten nie wychodzi, a tamci razem. I jakieś jebane lampy, które magicznie powstały w dzisiejsze popołudnie za oknem przy sąsiednim bloku jarzą mi w szybę. Pieprzonym, białym, zimnym światłem.
Poniedziałkowe spotkanie z kolesiem od szukania miłych, otwartych w hotelu przytłaczającym splendorem zakończyło się kawą za dwie dychy (a mogłem cholera wziąć Eviana) i konkluzją, że w życiu najważniejsze są pieniądze. Bo generalnie to studia spoko, bo jesteśmy młodzi i w ogóle. Ale przyjdzie taki czas, taka refleksja za 2-3 lata, że warto pomyśleć o czymś, co da nam realne pieniądze. Bo generalnie to studenci przyjeżdżają z małych wiosek i myślą, ze w Krakowie to na ulicy pieniążki leżą i jakoś się uda. A to się, generalnie, nie uda. No chyba, że pójdziemy Jego drogą. No pasja też fajnie, dobrze brzmi i w ogóle to oczywiście, że się z panem zgodzę, że ważna, no ale co z życiem, co z pieniędzmi. Bo jak to się mówi - dopóki nam żona nie płacze, a dzieci jeść nie wołają (albo odwrotnie), to o tym się nie myśli. Także trzeba generalnie się zastanowić. Bo on to sobie na przykład kupił teraz samochód i mieszkanie, i jak na jego wiek to chyba spoko. Bo urodziny za 3 tygodnie, się nie chwaląc.
A po całym spotkaniu, oprócz syfnego słodzika w kawie, wytrycha "doradztwo finansowe" i realnych pieniędzy, to nie pamiętam nawet nazwy tej firmy. Ale przynajmniej uświadomiłem sobie, że nigdy nie chcę być kimś takim. Bo generalnie pieniążki spoko, trzeba być debilem by z okazji nie korzystać i nie dbać o swoje. Ale chyba ktoś tam zatracił jakiś sens. Ogolona mordka odbijająca się w szkiełku rolexa i wymanicurowane pazurki stukające o ekran nowego Samsunga widzą niestety tylko swoje odbicie i sukces. A to średnio dobre wrażenie po 30 minutach.
Wiarę w ludzi przywrócił mi nauczyciel hiszpańskiego. Katalończyk o czarnej czuprynie, z niesamowicie nieporadnym polskim akcentem i ogromnym uśmiechem nieschodzącym z ust wygrał ze wszystkimi.
A wszystko przez łączenie hiszpańskiego, polskiego i angielskiego. W jednym zdaniu. Geniusz.
Przez dziewięćdziesiąt minut nie mogłem przestać się śmiać. To po prostu typ człowieka, na którego się patrzy i gęba sama się cieszy. A po zajęciach wiedziałem, że w gramatyce "always jest wyjątek" sam hiszpański "is not easy, but it's not taki koszmar", a nasz podręcznik "is not the best but not the worst so - można". A fulbolista to jest on. It's like ona but to jest wina Christiano Ronaldo.
Pan mistrz.
Filozofia po raz kolejny zniszczyła mnie psychicznie, ale i tak mnie szalenie interesuje. Nie wiem czy to rola enigmatycznej pani profesor, czy chęci negowania każdego filozoficznego modelu świata u źródła.
A dzisiaj po raz pierwszy od kilku miesięcy wymęczyłem się na wfie. I dawno tak dobrze się potem nie czułem. Moje narzekania na obowiązkowy wf można zostawić w lesie na Ruczaju, bo teraz ja to jestem sportowiec. Przynajmniej do rana, gdy poczuję pierwsze zakwasy.
Dochodzi północ, a jebane lampy ciągle świecą.
Foch.
Jutro wracam do domu. Serio.
Bo poza tym, to chyba strzelę sobie w łeb.
Wszyscy gdzieś wyszli, pełno dziś imprez, a ja nawet nie mam z kim się wybrać. Do tego chyba jesienna depresja, która ujawnia się wieczorami i tęsknota za Kingą.
I tak siedzę jak ten debil w czwartkowy wieczór. Bo ta się uczy, tamta nawet nie odpisuje, ten nie wychodzi, a tamci razem. I jakieś jebane lampy, które magicznie powstały w dzisiejsze popołudnie za oknem przy sąsiednim bloku jarzą mi w szybę. Pieprzonym, białym, zimnym światłem.
Poniedziałkowe spotkanie z kolesiem od szukania miłych, otwartych w hotelu przytłaczającym splendorem zakończyło się kawą za dwie dychy (a mogłem cholera wziąć Eviana) i konkluzją, że w życiu najważniejsze są pieniądze. Bo generalnie to studia spoko, bo jesteśmy młodzi i w ogóle. Ale przyjdzie taki czas, taka refleksja za 2-3 lata, że warto pomyśleć o czymś, co da nam realne pieniądze. Bo generalnie to studenci przyjeżdżają z małych wiosek i myślą, ze w Krakowie to na ulicy pieniążki leżą i jakoś się uda. A to się, generalnie, nie uda. No chyba, że pójdziemy Jego drogą. No pasja też fajnie, dobrze brzmi i w ogóle to oczywiście, że się z panem zgodzę, że ważna, no ale co z życiem, co z pieniędzmi. Bo jak to się mówi - dopóki nam żona nie płacze, a dzieci jeść nie wołają (albo odwrotnie), to o tym się nie myśli. Także trzeba generalnie się zastanowić. Bo on to sobie na przykład kupił teraz samochód i mieszkanie, i jak na jego wiek to chyba spoko. Bo urodziny za 3 tygodnie, się nie chwaląc.
A po całym spotkaniu, oprócz syfnego słodzika w kawie, wytrycha "doradztwo finansowe" i realnych pieniędzy, to nie pamiętam nawet nazwy tej firmy. Ale przynajmniej uświadomiłem sobie, że nigdy nie chcę być kimś takim. Bo generalnie pieniążki spoko, trzeba być debilem by z okazji nie korzystać i nie dbać o swoje. Ale chyba ktoś tam zatracił jakiś sens. Ogolona mordka odbijająca się w szkiełku rolexa i wymanicurowane pazurki stukające o ekran nowego Samsunga widzą niestety tylko swoje odbicie i sukces. A to średnio dobre wrażenie po 30 minutach.
Wiarę w ludzi przywrócił mi nauczyciel hiszpańskiego. Katalończyk o czarnej czuprynie, z niesamowicie nieporadnym polskim akcentem i ogromnym uśmiechem nieschodzącym z ust wygrał ze wszystkimi.
A wszystko przez łączenie hiszpańskiego, polskiego i angielskiego. W jednym zdaniu. Geniusz.
Przez dziewięćdziesiąt minut nie mogłem przestać się śmiać. To po prostu typ człowieka, na którego się patrzy i gęba sama się cieszy. A po zajęciach wiedziałem, że w gramatyce "always jest wyjątek" sam hiszpański "is not easy, but it's not taki koszmar", a nasz podręcznik "is not the best but not the worst so - można". A fulbolista to jest on. It's like ona but to jest wina Christiano Ronaldo.
Pan mistrz.
Filozofia po raz kolejny zniszczyła mnie psychicznie, ale i tak mnie szalenie interesuje. Nie wiem czy to rola enigmatycznej pani profesor, czy chęci negowania każdego filozoficznego modelu świata u źródła.
A dzisiaj po raz pierwszy od kilku miesięcy wymęczyłem się na wfie. I dawno tak dobrze się potem nie czułem. Moje narzekania na obowiązkowy wf można zostawić w lesie na Ruczaju, bo teraz ja to jestem sportowiec. Przynajmniej do rana, gdy poczuję pierwsze zakwasy.
Dochodzi północ, a jebane lampy ciągle świecą.
Foch.
Jutro wracam do domu. Serio.
poniedziałek, 8 października 2012
chata
Skrzypiący wagon intercity wypluł mnie dzisiaj na dworcu, by po genialnym weekendzie w Lublinie znów przypomnieć mi o rzeczywistości. 2 dni z Kingą naładowały mnie, póki co, energią, i aż nie będę musiał o siódmej rano ruszyć dupy ze swojego łóżka to tak - jestem pełen zapału na nadchodzący tydzień. A wydaje mi się, że wreszcie zacznie się coś dziać. Po wykładach w większości organizacyjnych przyjdzie czas na właściwe. Poza tym ruszają jakieś eventy, trzeba się będzie wokół zakręcić. A gdyby tego było mało to jutro mam spotkanie z kolesiem, który szuka ludzi otwartych, wygadanych i przyjaznych. Spotkanie w hotelu, który przytłacza mnie samą stroną internetową. O ile się nie spóźnię i na wstępie nie obleję się kawą, to będzie sukces. Bo w sumie dobrze byłoby dowiedzieć się, o co w ogóle chodzi.
Za 5 godzin zadzwoni jakieś siedem budzików. Może się uda. Sen FTW.
Za 5 godzin zadzwoni jakieś siedem budzików. Może się uda. Sen FTW.
piątek, 5 października 2012
Kapelanka
Jadę na wykład. Tramwajem, który w dalszym ciągu jebie.końmi. Nie wiem co z tą wonią jest nie tak, ale ciągle sie utrzymuje. No chyba, że moje spekulacje się potwierdzają i nocą na ruczaj wracają konie z rynku, te od bryczek. Wracają z pracy i narzekają, że znów smierdzi czlowiekiem. Może to jest rozwiazanie, nie wiem.
Wiem natomiast, że jutro o świcie pędzę na pociąg do Lublina. I tylko mam nadzieję, że nic nie pochrzanie, nie zgubię sie w pkp i dotrę jakoś do celu. Bo ostatni raz pociągiem jechałem mając może z 7 lat. I z tego co pamiętam, to nocny dworzec kolejowy w Katowicach pozostawił jakąś rysę na mym galaretowatym, gdzieniegdzie, mózgu.
Dobra, widać Kaufland.
Wysiadam.
czwartek, 4 października 2012
kałuże
Wczoraj - pierwszy sensowny dzień studiów.
Filozofia zniszczyła mi mózg. Pytania o prawdę, sens życia i postrzeganie świata na pierwszych zajęciach nastrajają pozytywnie na cały dzień. Potem jeszcze prehistoria kina i oglądanie jak koleś bawi się w Corelu na Technologii.
A my patrzymy. Jak koleś się bawi. Mądre.
I pół sali lasek, które coś notują. Nie wiem, skróty klawiszowe? Crtl + A, serio?
W sumie cały dzień na uczelni. Nie żebym się zniechęcił.
Ale dzisiaj zostałem w mieszkaniu.
Dobrze pospać do dwunastej, polenić się cały dzień, powisieć na telefonie z Kingą. I zdecydować, że rezygnuję z filmoznawstwa. Przy nikłym ogranięciu ujotu, ciągle zerowym ogarnięciu kupy jakim jest usos i w asyście nakładających się wykładów zdecydowałem, że jeden kierunek, jak na razie, wystarczy.
A listę filmów niemych mam. Jak będę chciał - pooglądam.
Filozofia zniszczyła mi mózg. Pytania o prawdę, sens życia i postrzeganie świata na pierwszych zajęciach nastrajają pozytywnie na cały dzień. Potem jeszcze prehistoria kina i oglądanie jak koleś bawi się w Corelu na Technologii.
A my patrzymy. Jak koleś się bawi. Mądre.
I pół sali lasek, które coś notują. Nie wiem, skróty klawiszowe? Crtl + A, serio?
W sumie cały dzień na uczelni. Nie żebym się zniechęcił.
Ale dzisiaj zostałem w mieszkaniu.
Dobrze pospać do dwunastej, polenić się cały dzień, powisieć na telefonie z Kingą. I zdecydować, że rezygnuję z filmoznawstwa. Przy nikłym ogranięciu ujotu, ciągle zerowym ogarnięciu kupy jakim jest usos i w asyście nakładających się wykładów zdecydowałem, że jeden kierunek, jak na razie, wystarczy.
A listę filmów niemych mam. Jak będę chciał - pooglądam.
wtorek, 2 października 2012
podziemnym
No i zaczęło się.
Póki co siedzenie i słuchanie co się wydarzy. Jak bardzo świetna jest nasza biblioteka i jak bardzo warto do niej chodzić. A żebyśmy tego nie zapomnieli - folder z jej zdjęciem. I mnóstwo pitolenia o rzeczach, które będą się działy, a na które nie będę miał czasu.
A potem kolejka jak w McDrivie po koncercie na lotnisku do sekretariatu. Po legitymację, która pozwoli mi jeździć tramwajem, który śmierdzi cyrkiem bez kasowania biletu. Tyle że ja jej nie dostanę. Bo nie ma jej. Ona nie wie dlaczego.
A, może dlatego, że Pan ma drugi kierunek.
Proszę iść do nich.
Dzisiaj?
Jasne, że dzisiaj.
Dzień dobry przyszedłem po legitymację.
Jutro Pan przyjdzie.
KURWA.
Ale mówią, że tak to już będzie. Tylko kanapkę pod wydziałem zjadłem pyszną. Warto było. Jak nic.
Póki co siedzenie i słuchanie co się wydarzy. Jak bardzo świetna jest nasza biblioteka i jak bardzo warto do niej chodzić. A żebyśmy tego nie zapomnieli - folder z jej zdjęciem. I mnóstwo pitolenia o rzeczach, które będą się działy, a na które nie będę miał czasu.
A potem kolejka jak w McDrivie po koncercie na lotnisku do sekretariatu. Po legitymację, która pozwoli mi jeździć tramwajem, który śmierdzi cyrkiem bez kasowania biletu. Tyle że ja jej nie dostanę. Bo nie ma jej. Ona nie wie dlaczego.
A, może dlatego, że Pan ma drugi kierunek.
Proszę iść do nich.
Dzisiaj?
Jasne, że dzisiaj.
Dzień dobry przyszedłem po legitymację.
Jutro Pan przyjdzie.
KURWA.
Ale mówią, że tak to już będzie. Tylko kanapkę pod wydziałem zjadłem pyszną. Warto było. Jak nic.
poniedziałek, 1 października 2012
anomalie
Jestem już w Krakowie. Co raczej nie jest dziwne, zważywszy na zaczynający się październik.
Od kilku dni mam nowy dom, nowych-starych współlokatorów i królewskie, póki co, życie. Domowe żarcie jeszcze jest, kasa jeszcze jest, kołdra z Ikei jest. Tylko w sumie jakoś ciężko się przestawić.
Bo nie trzeba przejmować się wracaniem do mieszkania, bo można decydować, bo można syfić i nikt oprócz Mariusza, Basi i Anki cię nie pojedzie.
Bo czas nie jest jakąkolwiek przeszkodą.
Ochota na jajko sadzone o 3 w nocy. Nie ma sprawy. Wpierdalam.
I tylko czekam na jutrzejszy tramwaj na Ruczaj, gdzie stopniowo będę dowiadywał się czy mam przerąbane, czy nie. Mam nadzieję, że opowieści Martyny się sprawdzą i jednak nie będzie źle. A za jakiś czas będę się śmiał tych obaw.
Czas spać, jutro pierwszy dzień, gdzie jakakolwiek godzina pobudki mnie ogranicza.
A potem do dwunastki.
Subskrybuj:
Posty (Atom)