czwartek, 27 grudnia 2012

xxmas

Pół godziny temu skończyły się święta. Rano otworzą sklepy, a ja pobiegnę po zapas chusteczek. Zasmarkany, i na przeziębienie nie przygotowany zupełnie, podcieram nos papierem toaletowym. 
Szczęście, że Velvet. 
Kinga stwierdziła, że to dlatego, że nie miałem dwóch długich rękawów. Jej babcia wie co mówi - jak zimno - tylko dwa długie rękawy ochronią. W ogóle, poznawanie babci swojej kobiety to też jest historia. 
Jeśli wydaje Wam się, że jesteście wyszczekani i GENERALNIE LUZIK, spokój, opanowanie - nieprawda. Przy Babci traci się cały animusz. 
No nie wiadomo co począć - Babcia się przygląda, ja się uśmiecham, szwagrostwo ma ubaw. I tak przez długie minuty. Miłość, szczęście i przyjaźń w powietrzu, ale nie wiadomo co robić, co powiedzieć, czego oczekuje Babcia, która prawdopodobnie i tak chce tylko zobaczyć czy to, z czym wnuczka randkuje ładne jako tako i czy się nada.
Uh, spociłem się. 
Tak więc święta - czas rodzinny. Poza wpieprzaniem z nudów (bo skoro się siedzi przy tym samym stole co sałatka, to głupio się nie zaznajomić), piciem wódki (dla odmiany z rodziną, a nie z Mariuszem) i narzekaniem jak bardzo w kościele fałszują, a w telewizji nic nie ma; brak innych ciekawych zajęć. Korzystam z tego, że wreszcie mam laptopa, więc leże i nadrabiam How i met your mother. Idzie mi całkiem poczciwie. Ale nie wiem czy mam się cieszyć, że przez kilka godzin dziennie gapię się w błyszczący monitor, a nie w matowe kartki książek Kapuścińskiego. 
Co do laptopa, monitora i tego typu rzeczy - nie wiem co sądzić o Windowsie 8. 
Niby cudo. Ładniutki, intuicyjny, wydajny, ciekawie rozwiązany Start (dzięki któremu do nie-robienia-niczego-ważnego można zrezygnować z używania pulpitu), ale jakoś tak dziwnie. No nie wiem, serio. 
Podoba mi się, zostanę przy nim, ale jakoś nie wydaje się że to Windows. Za ładny.
Podobnie nie wiem co sądzić o TYM, Zwycięzcy mojej osobistej Olimpiady Hipsterstwa zaśpiewali Last Christmas. I nie wiem czy mi się podoba. Dramat ludzki, takie niezdecydowanie.
Jeśli chodzi o święta to jest 27 grudnia. 
W tym dniu, dużo lat temu, urodził się Artur Andrus (wybitny polski satyryk) i Sabine Spitz (nie mniej wybitna niemiecka kolarka górska). W związku z tym, pragnę Wam życzyć by to, co usłyszeliście w ciągu ostatnich kilku dni się spełniło, a nie pozostało tylko pięknie brzmiącymi słowami, które - nie wiedzieć czemu - mówimy sobie raz do roku. Róbcie wszystko by być szczęśliwymi, zakładajcie dwa długie rękawy by nie chorować, kochajcie, uśmiechajcie się i postawcie komuś piwo bez okazji.
A Spitz i Andrusowi - sto lat.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

świat 2.0 / szwagrowi

Żyję już chyba w nowym świecie, tym po końcu świata poprzedniego. Jedyną zauważalną zmianą jest mój przeorganizowany pokój. Wreszcie mam więcej miejsca i kąt z poduszkami i kocami - by się zaszyć. Obecnie zaszywa się tam pies. Śpi snem totalnym.
O egzaminie z filozofii chciałbym jak najszybciej zapomnieć. I taki też był plan na wtorkowy wieczór.
Wyszedłem więc ze znajomymi z roku, by przy piwie i wódce pogadać o rzeczach innych niż Imperatyw Kanta. Skończyło się sukcesem - o filozofii już nie pamiętałem.
Szkoda jednak, że zapomniałem też umiejętności czytania rozkładów jazdy tramwajów i o mały włos nie zacząłem wracać do mieszkania pieszo. W mróz. Spory mróz.
Wreszcie mogłem wrócić do domu. Po polowaniu na prezenty, pakowaniu dobytku i walce o klucze i dostanie się do mieszkania, mogłem pobiec na dworzec. Obładowany jak rumuńskie dziecko pognałem z myślą o świętach.
Szkoda, że nie ma już śniegu - obrazowanie byłoby łatwiejsze.
Jutro wigilia, zaczęło się gotowanie, pieczenie. Obwiesiłem pokój lampkami, od pań na targu kupiłem choinkę, jestem gotów na najbliższe dwa tygodnie w domu.
A przed chwilą wyszli goście. Dobrze tak świątecznie popić, pojeść, pośmiać się ze starymi przyjaciółmi i ukochaną.
Gdy wychodziła zaczął padał śnieg.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

granade granade granade

Niedziela się kończy a ja mam dziwnie wrażenie, że na wtorek gotów nie jestem. Ta filozofia okazała się być cięższą do nauki, niż przypuszczałem. Jutro nie śpię. Nic się samo nie zrobi.
Wczoraj, zgodnie z planem, wybrałem się na laserowy paintball. 
To jest świetne. 
Po godzinie biegania z bronią w ręku po ciemnym labiryncie byłem autentycznie wymęczony. A skradanie się         do muzyki z Pulp Fiction jest o wiele lepsze od siłowni. 
Zresztą wygraliśmy, miażdżąco.
Chociaż to. 
Z filozofią nie pójdzie tak łatwo.

sobota, 15 grudnia 2012

universe

Wszechświat najwyraźniej nie chce żebym się uczył filozofii. Toczę walkę z samym sobą. Rano nad notatkami zasnąłem. Otrząsnąwszy się, wpompowałem w siebie kofeinę, włączyłem energetyzujących (chwilami) Mumfordów i zabrałem się za zakreślacze.
Lampka nie łączy.
Zagadał Tomek - brakuje im jednej osoby na laserowy paintball. Dzisiaj wieczorem.
No to jak nie iść.
A wcześniej chwila stand upu.
No nie mówię, że wszechświat się buntuje?
Ale to, mimo wszystko, dało mi kopa do nauki. Bo gimnazjalnym przyzwyczajeniem - wyjdziesz, jeśli zrobisz to, co masz zrobić.
No to walczymy.
Umiarkowany realizm pojęciowy.

piątek, 14 grudnia 2012

home alone

Zostałem sam. Wszyscy gdzieś pojechali.
Przyjechał natomiast Albert. Ale nocą będzie sobie chrapał w drugim pokoju, całe szczęście.
Szkoda, że wolna chata trafia się akurat, gdy muszę romansować z filozofią. Wtorkowy egzamin straszy. Nie da się tutaj poudawać, że się umie, polać wody. Nie pozostaje nic innego jak ogarnięcie prawdy, koncepcji świata, światów, Boga, Siły, rzeczywistości i tego czy faktycznie istniejemy. Ja generalnie złudzeń nie mam, ale starożytni kolesie nie odpuszczali tak łatwo. Mam nadzieję, że moja ulubiona feministka w golfie nie stworzy testu z kosmosu. Ten przecież może być tylko złudzeniem.
Gdy wszyscy wyszli zabrałem się za gruntowne sprzątanie. Jak już się uczyć, to w ogarniętości. Posprzątałem, pozmywałem podłogi, poodkurzałem, odgruzowałem biurko, zrobiłem pranie i litr herbaty.
Można zatonąć w notatkach.

wtorek, 11 grudnia 2012

jasełka

Trochę miałem urlop. Ciężko zabrać się za pisanie. Dzieje się dużo i jakoś ciężko to poukładać w zadania.
A im rzadziej się pisze, tym bardziej trzeba te myśli ogarnąć, posegregować - stąd przerwa.
Mimo mrozu i ciemności już o czwartej po południu, zimowy Kraków jest fajny. Siedzenie w tramwaju gdy owinie się szalikiem i wygodnie rozłoży z książką, jest na prawdę przyjemne. Prawie jak w domu.
Tylko zapach inny.
A gdy jeszcze wcześniej, w mieszkaniu, zje się śniadanie, to już w ogóle można jeździć od pętli do pętli. I nie jest to nawet najgłupszy pomysł, bo książek do przeczytania mam około czterdziestu. Reportaże generalnie. Pewnie zajdę teraz komuś za skórę, ale nie lubię Kapuścińskiego. Za to Szczygieł - wyborny.
Chociaż 10 książek później może okazać się, że zmienię zdanie.
W niedzielę aż tak podjarałem się tym, że wstałem o dość ludzkiej jak na wolny (jakby to robiło różnicę) dzień, że postanowiłem wybrać się na miasto. Wszyscy spali, nikt się do rozmowy nie palił, więc zapakowałem aparat, książkę i poczłapałem na przystanek bez słowa.
Było cholernie zimno. Ale w końcu przedpołudnie. Chciałem znaleźć jakieś fajne miejsce na śniadanie. Ale że telefonu nie da używać się bez wyciągania zarękawiczonych rąk z kieszeni, szybko odpuściłem. Wklepywanie słów w wyszukiwarkę na ponad dziesięciostopniowym mrozie to tragedia. Wszystko przez zimę. Tak to sobie potem tłumaczyłem - jedząc arcyzdrowe cokolwiek w MCu.
Przed galerią zaczepił mnie koleś, mówił że wyszedł z zakładu karnego i dopiero zaczyna, i czy mógłbym kupić mu coś do jedzenia. Na pierwszy rzut ubrany normalnie, ciepło. Ale coś faktycznie wskazywało na to, że głodny i może bez pieniędzy. I autentycznie żałowałem, że nie miałem przy sobie drobnych.
Dopiero potem pomyślałem jaki głupi jestem, że przepuściłem okazję do rozmowy, której tak uczą nas na studiach. Może głupio i naiwnie to brzmi, ale okazję na reportaż faktycznie można spotkać na ulicy. Z tą myślą rozmieniłem pieniądze i wsunąłem piątkę do kieszeni.
Po rynku chodzili Mikołaje, ludzie chlipiący grzańce i gołębie szukające ciepła. Całe ich kolonie przytuliły się do ogrzewanych ławek. Chyba ogrzewanych. W każdym razie dmuchały ciepłym powietrzem.
Dalej darła japę jakaś pani góralka, występująca w jasełkach na wielkiej scenie. Razem z piętnastką innych górali wystawiali swoje regionalne show. Były kobiety po pięćdziesiątce przebrane za anioły, były dzieciaki-pastuszkowie i byli faceci w futrzanych kamizelkach szerzący jakieś dziwne fantazje, niewykluczone że erotyczne, względem aniołów.
Po tekście jednego - że raj to on sobie wyobraża tak, że na środku jest drzewo, a tam taki wąż z kiełbasy -odpadłem. I Pan Bóg pozwala tego węża jeść. I on tak wisi, taki pyszny w wyglądu, a on podchodzi i go je. Państwo drodzy, nie wiem, co tam zażywacie, ale widzę że jest to dobre. Akcent też niezgorszy.
Do porządku doprowadził mnie telefon Mariusza. Bo tak wyszedłem bez słowa. Więc poczłapałem znów na przystanek. Po drodze, rozmawiając przez telefon z Kingą (którą swoją drogą śledził jakiś koleś skory do zawierania nowych przyjaźni) zdrętwiała mi warga.
Taki mróz, proszę państwa.
Shit got serious, a ja pożałowałem skąpienia na grzańca.
Krakusy cholerne.


poniedziałek, 3 grudnia 2012

napadało

Wróciłem.
Lodówka już dawno nie była tak bogata, a ja tak objedzony. Ostatnio chyba w weekend.
W domu świętowaliśmy imieniny taty. Impreza na całego, świetne jedzenie by mama, wódeczka, rodzina i sąsiedzi. Sprośne kawały, długie rozmowy i śpiewanie aż do zdarcia gardła.
Tak nam się wydawało. Mimo wszystko głos pozostał. Fajnie zaszaleć z rodziną i upić się całkowicie na legalu.
A pod moją nieobecność magicznie w pokoju pojawił się dywan i jakieś frędzle w oknach. Mama dopięła swego. Ale nie będę się sprzeczał - za niedługo wyremontuję moją dziuplę i będzie idealnie. Teraz firanki nawet mi nie przeszkadzają.
Poza tym świetnie widzieć ukochaną w domu, u nas, u siebie. Jak dawniej, na wakacjach, w czasie przed studiami. Zima za oknem trochę burzy wakacyjne wspomnienia, ale czas leci - śnieg nie topnieje. Może teraz to tak na serio. Bo zimno i ślisko. Byle do świąt.
Idę coś zjeść.