wtorek, 11 grudnia 2012

jasełka

Trochę miałem urlop. Ciężko zabrać się za pisanie. Dzieje się dużo i jakoś ciężko to poukładać w zadania.
A im rzadziej się pisze, tym bardziej trzeba te myśli ogarnąć, posegregować - stąd przerwa.
Mimo mrozu i ciemności już o czwartej po południu, zimowy Kraków jest fajny. Siedzenie w tramwaju gdy owinie się szalikiem i wygodnie rozłoży z książką, jest na prawdę przyjemne. Prawie jak w domu.
Tylko zapach inny.
A gdy jeszcze wcześniej, w mieszkaniu, zje się śniadanie, to już w ogóle można jeździć od pętli do pętli. I nie jest to nawet najgłupszy pomysł, bo książek do przeczytania mam około czterdziestu. Reportaże generalnie. Pewnie zajdę teraz komuś za skórę, ale nie lubię Kapuścińskiego. Za to Szczygieł - wyborny.
Chociaż 10 książek później może okazać się, że zmienię zdanie.
W niedzielę aż tak podjarałem się tym, że wstałem o dość ludzkiej jak na wolny (jakby to robiło różnicę) dzień, że postanowiłem wybrać się na miasto. Wszyscy spali, nikt się do rozmowy nie palił, więc zapakowałem aparat, książkę i poczłapałem na przystanek bez słowa.
Było cholernie zimno. Ale w końcu przedpołudnie. Chciałem znaleźć jakieś fajne miejsce na śniadanie. Ale że telefonu nie da używać się bez wyciągania zarękawiczonych rąk z kieszeni, szybko odpuściłem. Wklepywanie słów w wyszukiwarkę na ponad dziesięciostopniowym mrozie to tragedia. Wszystko przez zimę. Tak to sobie potem tłumaczyłem - jedząc arcyzdrowe cokolwiek w MCu.
Przed galerią zaczepił mnie koleś, mówił że wyszedł z zakładu karnego i dopiero zaczyna, i czy mógłbym kupić mu coś do jedzenia. Na pierwszy rzut ubrany normalnie, ciepło. Ale coś faktycznie wskazywało na to, że głodny i może bez pieniędzy. I autentycznie żałowałem, że nie miałem przy sobie drobnych.
Dopiero potem pomyślałem jaki głupi jestem, że przepuściłem okazję do rozmowy, której tak uczą nas na studiach. Może głupio i naiwnie to brzmi, ale okazję na reportaż faktycznie można spotkać na ulicy. Z tą myślą rozmieniłem pieniądze i wsunąłem piątkę do kieszeni.
Po rynku chodzili Mikołaje, ludzie chlipiący grzańce i gołębie szukające ciepła. Całe ich kolonie przytuliły się do ogrzewanych ławek. Chyba ogrzewanych. W każdym razie dmuchały ciepłym powietrzem.
Dalej darła japę jakaś pani góralka, występująca w jasełkach na wielkiej scenie. Razem z piętnastką innych górali wystawiali swoje regionalne show. Były kobiety po pięćdziesiątce przebrane za anioły, były dzieciaki-pastuszkowie i byli faceci w futrzanych kamizelkach szerzący jakieś dziwne fantazje, niewykluczone że erotyczne, względem aniołów.
Po tekście jednego - że raj to on sobie wyobraża tak, że na środku jest drzewo, a tam taki wąż z kiełbasy -odpadłem. I Pan Bóg pozwala tego węża jeść. I on tak wisi, taki pyszny w wyglądu, a on podchodzi i go je. Państwo drodzy, nie wiem, co tam zażywacie, ale widzę że jest to dobre. Akcent też niezgorszy.
Do porządku doprowadził mnie telefon Mariusza. Bo tak wyszedłem bez słowa. Więc poczłapałem znów na przystanek. Po drodze, rozmawiając przez telefon z Kingą (którą swoją drogą śledził jakiś koleś skory do zawierania nowych przyjaźni) zdrętwiała mi warga.
Taki mróz, proszę państwa.
Shit got serious, a ja pożałowałem skąpienia na grzańca.
Krakusy cholerne.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz