piątek, 30 listopada 2012

aurora

Wróciłem do domu. Podróż trwała jakoś dziwnie krótko, a przynajmniej tak mi się wydawało.
Nowym odcinkiem autostrady nie jechaliśmy, a mimo to szybko minęło.
Jest fajnie. Czytam, jem, opowiadam, odpoczywam.
Sielanka, Panie.

czwartek, 29 listopada 2012

limitless

Patrzę w kalendarz i do okładki zostało niepokojąco mało stron.
Nie przejmuję się tym zbytnio - końca świata nie będzie - kupiłem już kalendarz na kolejny rok. Śliczny, swoją drogą. Nurtujące jest to, że czas mija tak szybko. Im więcej się dzieje - tym prędzej. Czekanie od weekendu do weekendu, raz do Lublina, raz Lublin do nas, kolejny raz do domu. Taki układ jest świetny. A obecna kartka w notesie z 2012 na okładce sąsiaduje już z grudniem.
Byle do świąt.
Liczę, że po świętach panowie żule krakowscy zyskają nową jakość. Może cud, może inna siła sprawi, że będą choć trochę świeżsi. Ostatnio, wracając z opijania starości kumpla, miałem przyjemność zająć miejsce przed kloszardem. Nieświadomie. Po wejściu do autobusu wszyscy skierowali się jakoś w przód pojazdu, lecz ja - klasycznie - polazłem tam, gdzie pusto. Zresztą biorąc pod uwagę mój ówczesny stan  - po prostu polazłem gdziekolwiek.
I tak siedzę i czuję.
Jak żyję czegoś takiego nie doświadczyłem. Nasza mieszkaniowa lodówka w chwili słabości jakościowej to jest lawenda.
I tak trwam.
Po przeciwnej stronie autobusu wszyscy z rękawami na nosie. Patrzą po sobie i w śmiech przez łzy. I tak gapimy się na siebie i wszyscy się śmieją. A mnie tchu brakuje.
PIZD.
Okna otwarte. Standard wzrósł. Ale co z tego, skoro na postoju fetor z kolesia znów rozpłynął się po całym wnętrzu. Widzę, że dziewczyna z naprzeciwka patrzy na mnie i ma łzy w oczach. Pijany ja już się krztuszę na całego, połowicznie ze śmiechu, a z drugiej strony mózg mi obumiera powoli bez tlenu. Aż tu nagle dworzec. Uch.
Wstałem, wzburzyłem fale smrodu i przemieściłem się do drzwi.
- I tak byłeś dzielny - rzucił facet z siedzenia z przodu.
Kurtyna.

poniedziałek, 26 listopada 2012

cyganeria

W mieszkaniu syf. Jak u Cyganów.
Mariusz budzi mnie rano chórami śpiewającymi De profundis. 
Pijamy herbatę z sokiem i wódką. Marzymy o wodzie mineralnej. Ale ją trzeba byłoby najpierw przywlec ze sklepu.
Czyste naczynia się skończyły. Podobnie jak chleb.
Oglądałem zdjęcia z początku października. Gdy jadałem jajecznicę na bekonie z dipem z pomidorów. I sałatkę z kurczakiem i grzankami.
I ja głupi myślałem, że tak będzie jeszcze kiedyś. A inwencja kończy się na parówkach z patelni i kurczakiem z ryżem. Plebejskim, acz pysznym.
A w czwartek zrywam się do domu, by poleżeć w czystości. Tak po prostu. 
Ale nie myślcie, że mi tu źle. 
Kocham to.

środa, 21 listopada 2012

poranny mordor

Dlaczego nie może być tak, że jak już się człowiek świadomie obudzi by wstać, pchać swój wóz przez kolejny dzień, stać w kolejkach, spać na wykładach i biegać na tramwaje, to musi znów zasnąć. Nieświadomie. 
I wtedy cały plan pchania wózka, stania w kolejkach, spania na wykładach i biegania na tramwaje bierze w łeb. 
Bo budząc się 45 minut po deadlinie nie ma czasu ani na śniadanie w postaci chleba z czymś-co-akurat-jest, ani na nieśpieszne wybranie świeżej koszulki (tak. byłem dwa dni pod rząd w jednym t-shirtcie. kill me), ni na kawe czy zawiązanie butów. 
Jeszcze gorzej, gdy jest się Powiernikiem Pendriva z prezentacją o prasie niemieckiej. 
I niczym Frodo do Mordoru, w towarzystwie Goluma, tak ja na Ruczaj, z kompanem Cyganem dyszącym nad ramieniem, pędziłem rano nawet Chleba Elfów przy sobie nie mając. 
A koleżanki z grupy jak Nazgule na miejscu już czekały.
...
Dobra. Tego porównania do Nazguli nie było. Definitywnie.
Ale zdążyłem. Te pierwsze 30 minut zajęć pewnie i tak było nieistotne.
Lecz nie o tym. 
Na co mi 16 budzików ustawionych w pięcio-minutowych odstępach, na co kładzenie budzika w drugim rogu pokoju (by się musieć przejść), na co uciekające budziki trolle, po co inteligentne budzenie w płytkiej fazie. Po przebudzeniu, wyłączeniu ustrojstw, zbadaniu sytuacji, i tak magicznie jakoś pchnę nos w poduszkę i nieświadomie całkowicie zasnę snem płytkim, lecz intensywnym niebywale. 
No magia. Mrugasz raz - ósma. Mrugasz drugi - już dziewiąta dochodzi.
A wykład czekał nie będzie.
I śpisz dalej.


poniedziałek, 19 listopada 2012

intercity

Veni, vidi, vici.
A jadąc przez tę mgłę veni wcale nie było oczywiste. 
140 na liczniku i wio przez las.
Ale skill albo szczęście koleżanki kierującej okazały się wystarczające i do Lublina dojechaliśmy w całości. 
Wspaniały weekend się jednak skończył. 
Teraz, nakarmiony miłością i z siłą na kolejny tydzień, czas zmierzyć się z kolosami, pieprzonymi prezentacjami i referatami o nikogonieinteresujących mediach w powojennych Niemczech. 
Wróciłem pociągiem. 
Bo jednak kurwa strach. 
Mimo, że mgły już nie ma, to pociąg wygrał w starciu z Hondą. Pół godziny w kolejce do kasy, bo jakiś Azjata za diabła się nie dogada i jęczy razem z tą babką zza szyby. I nikt nie wie o co chodzi, a wszyscy wkurzeni. Do tego sauna w przedziale. Jeśli ktoś, kiedyś, gdzieś powie żebym się ciepło ubrał, bo w pociągu zimno, to uduszę kocem. Tak gorąco, że pasek od spodni mnie w (przepraszam za słownictwo) dupę parzył.                  
Co jak co. Na zimno w pkp narzekać nie można.
Jeden referat skończony. 
Mariusz przyniósł wódkę, to się napiję. To nic, że 3 dochodzi. 
Będzie się lepiej spało.


piątek, 16 listopada 2012

Mleko

Jesteśmy w drodze. Mgła jest niesamowita, widoczność niemal zerowa, a na liczniku setka. Dziewczyna, z którą sie zabraliśmy mnie przeraża. Wyprzedza tiry, dookoła mleko. Serio, w kilku momentach się bałem o życie.
Pierdole, wracam pociągiem.

columna vertebralis

Siedzę. Siedzę na krześle. Wyższy standard życia powrócił - kupiliśmy stół.
Miesiąc skręcania kręgosłupa w łuczek i tłamszenie dupska na poduszkach przy wysokim na 30 centymetrów stoliku skończone. Znów czuję plecy, a monitor mam na wysokości oczu.
Taszczenie rozczłonowanych mebli transportem miejskim ma jakiś urok. Adrenalina przy manewrowaniu metalowymi nogami by nie wybić nikomu oczu (bo po co problemy), poza tym można czuć się usprawiedliwionym siedząc dupą na siedzeniu. Legalnie - bo taszczę duże rzeczy.
I tak siedzę i gapię się w twittera Sikorskiego, którego wizerunek medialny mam przeanalizować i omówić. Pojebie mnie.
Milion screenów, kontentu tylko, co w jego postach. Może sam się obroni.
Zaraz obok - historia prasy niemieckiej. Afery, przekręty, Axel Springer.
Niesamowite jest to, że internet nie jest nawet w połowie tak przejęty jak koleś od Niemieckiej kultury dziennikarskiej i milczy w zapytaniu o większość spraw.
Uprzedniego przygotowania nie potrzebuje na przykład WF. Za co również go kocham.
Innymi powodami są: profesorka-dobra ciocia kochająca jogę, półtoragodzinne łojenie w piłkę w chłodzie, miedzy kretówkam a przeciwko drużynie ekonomistów. W ogóle ten konflikt wszedł na wyższe stadium. Nie mamy pojęcia jak mają na imię, dzielimy z nimi tylko zajęcia, ale wojna na boisku jest jak najbardziej na serio. Ale cóż zrobić, gdy podporządkowaliśmy ich sobie, i jeździmy po nich co tydzień jak chcemy.
Nawet ze mną na bramce.
8:3, suki.
Kończę sklejanie wypowiedzi Sikorskiego na dzisiaj. Jutro udam, że nie jestem śpiący i mi się chce, powlekę się na zajęcia, a potem wyruszę do Lublina.
Byle tam.

wtorek, 13 listopada 2012

enerde

Leżę z ryjem w poduszce. Właśnie skończyłem pisać jakieś debilne zadanie na Niemiecki. Spać, tylko to teraz się liczy.
Pogoda zachowuje się tak, jakby chciała powiedzieć "zostań, nie idź, zimno". Dzisiaj prawie mnie przekonała. Lecz jestem silniejszy i poszedłem na zajęcia. Na połowę, co prawda, ale to i tak ważne. Zamiast teraz pitolić powinienem kłaść się spać, rano pobudka, a już teraz wiem, że łatwo nie będzie. Obok Mariusz słucha muzyki klasycznej i chyba zasnął. Skurczybyk chyba znalazł sposób.
11 listopada to dobry dzień na przemeblowanie i generalne porządki. Dlatego dzięki wolnej Polsce mogę mieszkać w lepszym, przestronnym pokoju. Bez kurzu i szafy.
Kocham cię, Polsko.

czwartek, 8 listopada 2012

Scientist

Kraków w listopadzie działa na mnie jakoś dołująco. Na szczęście mieszkanie ciągle jest ostoją normalnego życia. Pełna lodowka, moi ludzie kochani (Sto lat Basiu w dzisiejsze urodziny!), wygłupy i mozolne, masowe skręcanie skrzywdzonych przez los papierosów wynagradzają mi ranne wstawanie w zmulone dni. Chmury, deszcz, a po śniegu już ani śladu. Nie pomagają zatłoczone tramwaje i billboardy z płonącą Ziemią wieszczące koniec świata. Albo wyprzedaż w MediaMarkcie. Na dodatek dzisiaj zasłyszałem kawałek rozmowy kilkulatki z babcią.
- Wiesz babciu, wczoraj wygrałam z rodzicami w Życie. Taka gra - jak Monopoly. Wygrywa ten, kto ma najwięcej pieniędzy.
To tyle w temacie.
Nikt nie mówił, że będzie łatwo.

piątek, 2 listopada 2012

quince

Korzystając z wolnego czasu, we własnym łóżku, w spokoju i nocnej ciszy, zebrałem się wreszcie by napisać to, co dawno chodziło mi po głowie.
Po zajęciach z moim nauczycielem hiszpańskiego - genialnym Katalończykiem używającym trzech języków w jednym zdaniu - wzięło mnie na przemyślenia. Zaczęło się od dyskusji "dlaczego hiszpański?" spowodowanej poleceniem do jakiegoś zadania. Logiczna odpowiedź to - "bo nie niemiecki". Dopuszczalnym powodem może być akceptowalny poziom trudności oraz osobiste preferencje językowe. Chociaż jak sobie teraz myślę, to w liceum, w trakcie podejmowania decyzji o nauce hiszpańskiego, oczami wyobraźni widziałem mitologicznie piękną hiszpankę oraz towarzyszącą chęć dogadania się z nią. Przy pomocy języka, rzecz jasna. Teraz hiszpanka zupełnie mnie nie interesuje, dogadać się dogadam po angielsku, a hiszpański wybrałem jako logiczną kontynuację rozpoczętego wcześniej kursu.
Mniejsza o to.
Jedną z odpowiedzi na pytanie "dlaczego?" był podpunkt praca. I wtedy Katalończyk dobitnie uzmysłowił nam, że jeśli uczymy się języka dla pracy, to spokojnie możemy wyjść z sali. Bo takowej w Hiszpanii nie ma. I abstrahując od tego, co mówią media czy mądrzy ludzie - ratunku nie ma. Musi zmienić się wszystko, od podstaw. Ale nie chcę pisać o gospodarce czy kryzysowej sytuacji na rynku, bo nawet się na tym nie znam.
Do myślenia dał mi natomiast fragment o tym, że nie zdajemy sobie sprawy jak mamy w Polsce dobrze. Że oczywiście nie jest idealnie, ale widać realne zmiany. Zdaję sobie sprawę, że argument "inni mają gorzej" jest totalnie z dupy, ale też nie o to mi chodzi. Profesor był faktycznie poruszony tym co mówił o swojej ojczyźnie, faktycznie było czuć ten dramat. Bardziej niż w wiadomościach czy kolejnych artykułach o recesji. I mówił, że w Polsce żyje mu się bardzo dobrze i nie rozumie tego narzekania.
Ja rozumiem - taka mentalność.
Ale czy faktycznie jest nam w Polsce tak źle, jak się mówi? Co prawda mam świadomość, że gówno widziałem i może w dupie byłem, ale trudno mi jakoś uwierzyć w to, że jeśli nie wyjadę za chlebem (swoją drogą kocham to stwierdzenie), to zęby w ścianę. Jestem szczęśliwym, młodym człowiekiem. Nie mam może wszystkiego, co bym chciał, lecz posiadanie czegoś nie jest żadnym wyznacznikiem. Nic nie jest poza moim zasięgiem. Patrząc na znajomych, przyjaciół - jest chyba podobnie. Dlaczego mielibyśmy wyjeżdżać? By zarobić na lepszy telefon, samochód (którego jeszcze nie mamy)? By żyć lepiej, co musi oznaczać większy majątek? To bez sensu.
Nie chcę negować wyjeżdżania z Polski, za 'lepszym' życiem. Po prostu tego trochę nie rozumiem. Przykłady osób z mojej rodziny pokazały, że nigdzie nie ma nic za darmo, a świetna praca nie czeka na pracowitych Polaków. Jednym się udaje, drugim nie - to czy to Anglia, Niemcy czy Polska nie ma tu nic do rzeczy. Będąc zaradnym i ukierunkowanym można wiele.
Wszędzie. Polska nie jest wyjątkiem.
Stąd życzyłbym sobie końca jęczenia jak to źle i niedobrze.
Warto sobie chyba odpowiedzieć na pytanie czy jest się szczęśliwym. Bo kraj, portfel i biurokracja to zupełnie inna sprawa.