piątek, 2 listopada 2012

quince

Korzystając z wolnego czasu, we własnym łóżku, w spokoju i nocnej ciszy, zebrałem się wreszcie by napisać to, co dawno chodziło mi po głowie.
Po zajęciach z moim nauczycielem hiszpańskiego - genialnym Katalończykiem używającym trzech języków w jednym zdaniu - wzięło mnie na przemyślenia. Zaczęło się od dyskusji "dlaczego hiszpański?" spowodowanej poleceniem do jakiegoś zadania. Logiczna odpowiedź to - "bo nie niemiecki". Dopuszczalnym powodem może być akceptowalny poziom trudności oraz osobiste preferencje językowe. Chociaż jak sobie teraz myślę, to w liceum, w trakcie podejmowania decyzji o nauce hiszpańskiego, oczami wyobraźni widziałem mitologicznie piękną hiszpankę oraz towarzyszącą chęć dogadania się z nią. Przy pomocy języka, rzecz jasna. Teraz hiszpanka zupełnie mnie nie interesuje, dogadać się dogadam po angielsku, a hiszpański wybrałem jako logiczną kontynuację rozpoczętego wcześniej kursu.
Mniejsza o to.
Jedną z odpowiedzi na pytanie "dlaczego?" był podpunkt praca. I wtedy Katalończyk dobitnie uzmysłowił nam, że jeśli uczymy się języka dla pracy, to spokojnie możemy wyjść z sali. Bo takowej w Hiszpanii nie ma. I abstrahując od tego, co mówią media czy mądrzy ludzie - ratunku nie ma. Musi zmienić się wszystko, od podstaw. Ale nie chcę pisać o gospodarce czy kryzysowej sytuacji na rynku, bo nawet się na tym nie znam.
Do myślenia dał mi natomiast fragment o tym, że nie zdajemy sobie sprawy jak mamy w Polsce dobrze. Że oczywiście nie jest idealnie, ale widać realne zmiany. Zdaję sobie sprawę, że argument "inni mają gorzej" jest totalnie z dupy, ale też nie o to mi chodzi. Profesor był faktycznie poruszony tym co mówił o swojej ojczyźnie, faktycznie było czuć ten dramat. Bardziej niż w wiadomościach czy kolejnych artykułach o recesji. I mówił, że w Polsce żyje mu się bardzo dobrze i nie rozumie tego narzekania.
Ja rozumiem - taka mentalność.
Ale czy faktycznie jest nam w Polsce tak źle, jak się mówi? Co prawda mam świadomość, że gówno widziałem i może w dupie byłem, ale trudno mi jakoś uwierzyć w to, że jeśli nie wyjadę za chlebem (swoją drogą kocham to stwierdzenie), to zęby w ścianę. Jestem szczęśliwym, młodym człowiekiem. Nie mam może wszystkiego, co bym chciał, lecz posiadanie czegoś nie jest żadnym wyznacznikiem. Nic nie jest poza moim zasięgiem. Patrząc na znajomych, przyjaciół - jest chyba podobnie. Dlaczego mielibyśmy wyjeżdżać? By zarobić na lepszy telefon, samochód (którego jeszcze nie mamy)? By żyć lepiej, co musi oznaczać większy majątek? To bez sensu.
Nie chcę negować wyjeżdżania z Polski, za 'lepszym' życiem. Po prostu tego trochę nie rozumiem. Przykłady osób z mojej rodziny pokazały, że nigdzie nie ma nic za darmo, a świetna praca nie czeka na pracowitych Polaków. Jednym się udaje, drugim nie - to czy to Anglia, Niemcy czy Polska nie ma tu nic do rzeczy. Będąc zaradnym i ukierunkowanym można wiele.
Wszędzie. Polska nie jest wyjątkiem.
Stąd życzyłbym sobie końca jęczenia jak to źle i niedobrze.
Warto sobie chyba odpowiedzieć na pytanie czy jest się szczęśliwym. Bo kraj, portfel i biurokracja to zupełnie inna sprawa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz