czwartek, 29 listopada 2012

limitless

Patrzę w kalendarz i do okładki zostało niepokojąco mało stron.
Nie przejmuję się tym zbytnio - końca świata nie będzie - kupiłem już kalendarz na kolejny rok. Śliczny, swoją drogą. Nurtujące jest to, że czas mija tak szybko. Im więcej się dzieje - tym prędzej. Czekanie od weekendu do weekendu, raz do Lublina, raz Lublin do nas, kolejny raz do domu. Taki układ jest świetny. A obecna kartka w notesie z 2012 na okładce sąsiaduje już z grudniem.
Byle do świąt.
Liczę, że po świętach panowie żule krakowscy zyskają nową jakość. Może cud, może inna siła sprawi, że będą choć trochę świeżsi. Ostatnio, wracając z opijania starości kumpla, miałem przyjemność zająć miejsce przed kloszardem. Nieświadomie. Po wejściu do autobusu wszyscy skierowali się jakoś w przód pojazdu, lecz ja - klasycznie - polazłem tam, gdzie pusto. Zresztą biorąc pod uwagę mój ówczesny stan  - po prostu polazłem gdziekolwiek.
I tak siedzę i czuję.
Jak żyję czegoś takiego nie doświadczyłem. Nasza mieszkaniowa lodówka w chwili słabości jakościowej to jest lawenda.
I tak trwam.
Po przeciwnej stronie autobusu wszyscy z rękawami na nosie. Patrzą po sobie i w śmiech przez łzy. I tak gapimy się na siebie i wszyscy się śmieją. A mnie tchu brakuje.
PIZD.
Okna otwarte. Standard wzrósł. Ale co z tego, skoro na postoju fetor z kolesia znów rozpłynął się po całym wnętrzu. Widzę, że dziewczyna z naprzeciwka patrzy na mnie i ma łzy w oczach. Pijany ja już się krztuszę na całego, połowicznie ze śmiechu, a z drugiej strony mózg mi obumiera powoli bez tlenu. Aż tu nagle dworzec. Uch.
Wstałem, wzburzyłem fale smrodu i przemieściłem się do drzwi.
- I tak byłeś dzielny - rzucił facet z siedzenia z przodu.
Kurtyna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz