I wtedy cały plan pchania wózka, stania w kolejkach, spania na wykładach i biegania na tramwaje bierze w łeb.
Bo budząc się 45 minut po deadlinie nie ma czasu ani na śniadanie w postaci chleba z czymś-co-akurat-jest, ani na nieśpieszne wybranie świeżej koszulki (tak. byłem dwa dni pod rząd w jednym t-shirtcie. kill me), ni na kawe czy zawiązanie butów.
Jeszcze gorzej, gdy jest się Powiernikiem Pendriva z prezentacją o prasie niemieckiej.
I niczym Frodo do Mordoru, w towarzystwie Goluma, tak ja na Ruczaj, z kompanem Cyganem dyszącym nad ramieniem, pędziłem rano nawet Chleba Elfów przy sobie nie mając.
A koleżanki z grupy jak Nazgule na miejscu już czekały.
...
Dobra. Tego porównania do Nazguli nie było. Definitywnie.
Ale zdążyłem. Te pierwsze 30 minut zajęć pewnie i tak było nieistotne.
Lecz nie o tym.
Na co mi 16 budzików ustawionych w pięcio-minutowych odstępach, na co kładzenie budzika w drugim rogu pokoju (by się musieć przejść), na co uciekające budziki trolle, po co inteligentne budzenie w płytkiej fazie. Po przebudzeniu, wyłączeniu ustrojstw, zbadaniu sytuacji, i tak magicznie jakoś pchnę nos w poduszkę i nieświadomie całkowicie zasnę snem płytkim, lecz intensywnym niebywale.
No magia. Mrugasz raz - ósma. Mrugasz drugi - już dziewiąta dochodzi.
A wykład czekał nie będzie.
I śpisz dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz