czwartek, 27 grudnia 2012

xxmas

Pół godziny temu skończyły się święta. Rano otworzą sklepy, a ja pobiegnę po zapas chusteczek. Zasmarkany, i na przeziębienie nie przygotowany zupełnie, podcieram nos papierem toaletowym. 
Szczęście, że Velvet. 
Kinga stwierdziła, że to dlatego, że nie miałem dwóch długich rękawów. Jej babcia wie co mówi - jak zimno - tylko dwa długie rękawy ochronią. W ogóle, poznawanie babci swojej kobiety to też jest historia. 
Jeśli wydaje Wam się, że jesteście wyszczekani i GENERALNIE LUZIK, spokój, opanowanie - nieprawda. Przy Babci traci się cały animusz. 
No nie wiadomo co począć - Babcia się przygląda, ja się uśmiecham, szwagrostwo ma ubaw. I tak przez długie minuty. Miłość, szczęście i przyjaźń w powietrzu, ale nie wiadomo co robić, co powiedzieć, czego oczekuje Babcia, która prawdopodobnie i tak chce tylko zobaczyć czy to, z czym wnuczka randkuje ładne jako tako i czy się nada.
Uh, spociłem się. 
Tak więc święta - czas rodzinny. Poza wpieprzaniem z nudów (bo skoro się siedzi przy tym samym stole co sałatka, to głupio się nie zaznajomić), piciem wódki (dla odmiany z rodziną, a nie z Mariuszem) i narzekaniem jak bardzo w kościele fałszują, a w telewizji nic nie ma; brak innych ciekawych zajęć. Korzystam z tego, że wreszcie mam laptopa, więc leże i nadrabiam How i met your mother. Idzie mi całkiem poczciwie. Ale nie wiem czy mam się cieszyć, że przez kilka godzin dziennie gapię się w błyszczący monitor, a nie w matowe kartki książek Kapuścińskiego. 
Co do laptopa, monitora i tego typu rzeczy - nie wiem co sądzić o Windowsie 8. 
Niby cudo. Ładniutki, intuicyjny, wydajny, ciekawie rozwiązany Start (dzięki któremu do nie-robienia-niczego-ważnego można zrezygnować z używania pulpitu), ale jakoś tak dziwnie. No nie wiem, serio. 
Podoba mi się, zostanę przy nim, ale jakoś nie wydaje się że to Windows. Za ładny.
Podobnie nie wiem co sądzić o TYM, Zwycięzcy mojej osobistej Olimpiady Hipsterstwa zaśpiewali Last Christmas. I nie wiem czy mi się podoba. Dramat ludzki, takie niezdecydowanie.
Jeśli chodzi o święta to jest 27 grudnia. 
W tym dniu, dużo lat temu, urodził się Artur Andrus (wybitny polski satyryk) i Sabine Spitz (nie mniej wybitna niemiecka kolarka górska). W związku z tym, pragnę Wam życzyć by to, co usłyszeliście w ciągu ostatnich kilku dni się spełniło, a nie pozostało tylko pięknie brzmiącymi słowami, które - nie wiedzieć czemu - mówimy sobie raz do roku. Róbcie wszystko by być szczęśliwymi, zakładajcie dwa długie rękawy by nie chorować, kochajcie, uśmiechajcie się i postawcie komuś piwo bez okazji.
A Spitz i Andrusowi - sto lat.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

świat 2.0 / szwagrowi

Żyję już chyba w nowym świecie, tym po końcu świata poprzedniego. Jedyną zauważalną zmianą jest mój przeorganizowany pokój. Wreszcie mam więcej miejsca i kąt z poduszkami i kocami - by się zaszyć. Obecnie zaszywa się tam pies. Śpi snem totalnym.
O egzaminie z filozofii chciałbym jak najszybciej zapomnieć. I taki też był plan na wtorkowy wieczór.
Wyszedłem więc ze znajomymi z roku, by przy piwie i wódce pogadać o rzeczach innych niż Imperatyw Kanta. Skończyło się sukcesem - o filozofii już nie pamiętałem.
Szkoda jednak, że zapomniałem też umiejętności czytania rozkładów jazdy tramwajów i o mały włos nie zacząłem wracać do mieszkania pieszo. W mróz. Spory mróz.
Wreszcie mogłem wrócić do domu. Po polowaniu na prezenty, pakowaniu dobytku i walce o klucze i dostanie się do mieszkania, mogłem pobiec na dworzec. Obładowany jak rumuńskie dziecko pognałem z myślą o świętach.
Szkoda, że nie ma już śniegu - obrazowanie byłoby łatwiejsze.
Jutro wigilia, zaczęło się gotowanie, pieczenie. Obwiesiłem pokój lampkami, od pań na targu kupiłem choinkę, jestem gotów na najbliższe dwa tygodnie w domu.
A przed chwilą wyszli goście. Dobrze tak świątecznie popić, pojeść, pośmiać się ze starymi przyjaciółmi i ukochaną.
Gdy wychodziła zaczął padał śnieg.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

granade granade granade

Niedziela się kończy a ja mam dziwnie wrażenie, że na wtorek gotów nie jestem. Ta filozofia okazała się być cięższą do nauki, niż przypuszczałem. Jutro nie śpię. Nic się samo nie zrobi.
Wczoraj, zgodnie z planem, wybrałem się na laserowy paintball. 
To jest świetne. 
Po godzinie biegania z bronią w ręku po ciemnym labiryncie byłem autentycznie wymęczony. A skradanie się         do muzyki z Pulp Fiction jest o wiele lepsze od siłowni. 
Zresztą wygraliśmy, miażdżąco.
Chociaż to. 
Z filozofią nie pójdzie tak łatwo.

sobota, 15 grudnia 2012

universe

Wszechświat najwyraźniej nie chce żebym się uczył filozofii. Toczę walkę z samym sobą. Rano nad notatkami zasnąłem. Otrząsnąwszy się, wpompowałem w siebie kofeinę, włączyłem energetyzujących (chwilami) Mumfordów i zabrałem się za zakreślacze.
Lampka nie łączy.
Zagadał Tomek - brakuje im jednej osoby na laserowy paintball. Dzisiaj wieczorem.
No to jak nie iść.
A wcześniej chwila stand upu.
No nie mówię, że wszechświat się buntuje?
Ale to, mimo wszystko, dało mi kopa do nauki. Bo gimnazjalnym przyzwyczajeniem - wyjdziesz, jeśli zrobisz to, co masz zrobić.
No to walczymy.
Umiarkowany realizm pojęciowy.

piątek, 14 grudnia 2012

home alone

Zostałem sam. Wszyscy gdzieś pojechali.
Przyjechał natomiast Albert. Ale nocą będzie sobie chrapał w drugim pokoju, całe szczęście.
Szkoda, że wolna chata trafia się akurat, gdy muszę romansować z filozofią. Wtorkowy egzamin straszy. Nie da się tutaj poudawać, że się umie, polać wody. Nie pozostaje nic innego jak ogarnięcie prawdy, koncepcji świata, światów, Boga, Siły, rzeczywistości i tego czy faktycznie istniejemy. Ja generalnie złudzeń nie mam, ale starożytni kolesie nie odpuszczali tak łatwo. Mam nadzieję, że moja ulubiona feministka w golfie nie stworzy testu z kosmosu. Ten przecież może być tylko złudzeniem.
Gdy wszyscy wyszli zabrałem się za gruntowne sprzątanie. Jak już się uczyć, to w ogarniętości. Posprzątałem, pozmywałem podłogi, poodkurzałem, odgruzowałem biurko, zrobiłem pranie i litr herbaty.
Można zatonąć w notatkach.

wtorek, 11 grudnia 2012

jasełka

Trochę miałem urlop. Ciężko zabrać się za pisanie. Dzieje się dużo i jakoś ciężko to poukładać w zadania.
A im rzadziej się pisze, tym bardziej trzeba te myśli ogarnąć, posegregować - stąd przerwa.
Mimo mrozu i ciemności już o czwartej po południu, zimowy Kraków jest fajny. Siedzenie w tramwaju gdy owinie się szalikiem i wygodnie rozłoży z książką, jest na prawdę przyjemne. Prawie jak w domu.
Tylko zapach inny.
A gdy jeszcze wcześniej, w mieszkaniu, zje się śniadanie, to już w ogóle można jeździć od pętli do pętli. I nie jest to nawet najgłupszy pomysł, bo książek do przeczytania mam około czterdziestu. Reportaże generalnie. Pewnie zajdę teraz komuś za skórę, ale nie lubię Kapuścińskiego. Za to Szczygieł - wyborny.
Chociaż 10 książek później może okazać się, że zmienię zdanie.
W niedzielę aż tak podjarałem się tym, że wstałem o dość ludzkiej jak na wolny (jakby to robiło różnicę) dzień, że postanowiłem wybrać się na miasto. Wszyscy spali, nikt się do rozmowy nie palił, więc zapakowałem aparat, książkę i poczłapałem na przystanek bez słowa.
Było cholernie zimno. Ale w końcu przedpołudnie. Chciałem znaleźć jakieś fajne miejsce na śniadanie. Ale że telefonu nie da używać się bez wyciągania zarękawiczonych rąk z kieszeni, szybko odpuściłem. Wklepywanie słów w wyszukiwarkę na ponad dziesięciostopniowym mrozie to tragedia. Wszystko przez zimę. Tak to sobie potem tłumaczyłem - jedząc arcyzdrowe cokolwiek w MCu.
Przed galerią zaczepił mnie koleś, mówił że wyszedł z zakładu karnego i dopiero zaczyna, i czy mógłbym kupić mu coś do jedzenia. Na pierwszy rzut ubrany normalnie, ciepło. Ale coś faktycznie wskazywało na to, że głodny i może bez pieniędzy. I autentycznie żałowałem, że nie miałem przy sobie drobnych.
Dopiero potem pomyślałem jaki głupi jestem, że przepuściłem okazję do rozmowy, której tak uczą nas na studiach. Może głupio i naiwnie to brzmi, ale okazję na reportaż faktycznie można spotkać na ulicy. Z tą myślą rozmieniłem pieniądze i wsunąłem piątkę do kieszeni.
Po rynku chodzili Mikołaje, ludzie chlipiący grzańce i gołębie szukające ciepła. Całe ich kolonie przytuliły się do ogrzewanych ławek. Chyba ogrzewanych. W każdym razie dmuchały ciepłym powietrzem.
Dalej darła japę jakaś pani góralka, występująca w jasełkach na wielkiej scenie. Razem z piętnastką innych górali wystawiali swoje regionalne show. Były kobiety po pięćdziesiątce przebrane za anioły, były dzieciaki-pastuszkowie i byli faceci w futrzanych kamizelkach szerzący jakieś dziwne fantazje, niewykluczone że erotyczne, względem aniołów.
Po tekście jednego - że raj to on sobie wyobraża tak, że na środku jest drzewo, a tam taki wąż z kiełbasy -odpadłem. I Pan Bóg pozwala tego węża jeść. I on tak wisi, taki pyszny w wyglądu, a on podchodzi i go je. Państwo drodzy, nie wiem, co tam zażywacie, ale widzę że jest to dobre. Akcent też niezgorszy.
Do porządku doprowadził mnie telefon Mariusza. Bo tak wyszedłem bez słowa. Więc poczłapałem znów na przystanek. Po drodze, rozmawiając przez telefon z Kingą (którą swoją drogą śledził jakiś koleś skory do zawierania nowych przyjaźni) zdrętwiała mi warga.
Taki mróz, proszę państwa.
Shit got serious, a ja pożałowałem skąpienia na grzańca.
Krakusy cholerne.


poniedziałek, 3 grudnia 2012

napadało

Wróciłem.
Lodówka już dawno nie była tak bogata, a ja tak objedzony. Ostatnio chyba w weekend.
W domu świętowaliśmy imieniny taty. Impreza na całego, świetne jedzenie by mama, wódeczka, rodzina i sąsiedzi. Sprośne kawały, długie rozmowy i śpiewanie aż do zdarcia gardła.
Tak nam się wydawało. Mimo wszystko głos pozostał. Fajnie zaszaleć z rodziną i upić się całkowicie na legalu.
A pod moją nieobecność magicznie w pokoju pojawił się dywan i jakieś frędzle w oknach. Mama dopięła swego. Ale nie będę się sprzeczał - za niedługo wyremontuję moją dziuplę i będzie idealnie. Teraz firanki nawet mi nie przeszkadzają.
Poza tym świetnie widzieć ukochaną w domu, u nas, u siebie. Jak dawniej, na wakacjach, w czasie przed studiami. Zima za oknem trochę burzy wakacyjne wspomnienia, ale czas leci - śnieg nie topnieje. Może teraz to tak na serio. Bo zimno i ślisko. Byle do świąt.
Idę coś zjeść.

piątek, 30 listopada 2012

aurora

Wróciłem do domu. Podróż trwała jakoś dziwnie krótko, a przynajmniej tak mi się wydawało.
Nowym odcinkiem autostrady nie jechaliśmy, a mimo to szybko minęło.
Jest fajnie. Czytam, jem, opowiadam, odpoczywam.
Sielanka, Panie.

czwartek, 29 listopada 2012

limitless

Patrzę w kalendarz i do okładki zostało niepokojąco mało stron.
Nie przejmuję się tym zbytnio - końca świata nie będzie - kupiłem już kalendarz na kolejny rok. Śliczny, swoją drogą. Nurtujące jest to, że czas mija tak szybko. Im więcej się dzieje - tym prędzej. Czekanie od weekendu do weekendu, raz do Lublina, raz Lublin do nas, kolejny raz do domu. Taki układ jest świetny. A obecna kartka w notesie z 2012 na okładce sąsiaduje już z grudniem.
Byle do świąt.
Liczę, że po świętach panowie żule krakowscy zyskają nową jakość. Może cud, może inna siła sprawi, że będą choć trochę świeżsi. Ostatnio, wracając z opijania starości kumpla, miałem przyjemność zająć miejsce przed kloszardem. Nieświadomie. Po wejściu do autobusu wszyscy skierowali się jakoś w przód pojazdu, lecz ja - klasycznie - polazłem tam, gdzie pusto. Zresztą biorąc pod uwagę mój ówczesny stan  - po prostu polazłem gdziekolwiek.
I tak siedzę i czuję.
Jak żyję czegoś takiego nie doświadczyłem. Nasza mieszkaniowa lodówka w chwili słabości jakościowej to jest lawenda.
I tak trwam.
Po przeciwnej stronie autobusu wszyscy z rękawami na nosie. Patrzą po sobie i w śmiech przez łzy. I tak gapimy się na siebie i wszyscy się śmieją. A mnie tchu brakuje.
PIZD.
Okna otwarte. Standard wzrósł. Ale co z tego, skoro na postoju fetor z kolesia znów rozpłynął się po całym wnętrzu. Widzę, że dziewczyna z naprzeciwka patrzy na mnie i ma łzy w oczach. Pijany ja już się krztuszę na całego, połowicznie ze śmiechu, a z drugiej strony mózg mi obumiera powoli bez tlenu. Aż tu nagle dworzec. Uch.
Wstałem, wzburzyłem fale smrodu i przemieściłem się do drzwi.
- I tak byłeś dzielny - rzucił facet z siedzenia z przodu.
Kurtyna.

poniedziałek, 26 listopada 2012

cyganeria

W mieszkaniu syf. Jak u Cyganów.
Mariusz budzi mnie rano chórami śpiewającymi De profundis. 
Pijamy herbatę z sokiem i wódką. Marzymy o wodzie mineralnej. Ale ją trzeba byłoby najpierw przywlec ze sklepu.
Czyste naczynia się skończyły. Podobnie jak chleb.
Oglądałem zdjęcia z początku października. Gdy jadałem jajecznicę na bekonie z dipem z pomidorów. I sałatkę z kurczakiem i grzankami.
I ja głupi myślałem, że tak będzie jeszcze kiedyś. A inwencja kończy się na parówkach z patelni i kurczakiem z ryżem. Plebejskim, acz pysznym.
A w czwartek zrywam się do domu, by poleżeć w czystości. Tak po prostu. 
Ale nie myślcie, że mi tu źle. 
Kocham to.

środa, 21 listopada 2012

poranny mordor

Dlaczego nie może być tak, że jak już się człowiek świadomie obudzi by wstać, pchać swój wóz przez kolejny dzień, stać w kolejkach, spać na wykładach i biegać na tramwaje, to musi znów zasnąć. Nieświadomie. 
I wtedy cały plan pchania wózka, stania w kolejkach, spania na wykładach i biegania na tramwaje bierze w łeb. 
Bo budząc się 45 minut po deadlinie nie ma czasu ani na śniadanie w postaci chleba z czymś-co-akurat-jest, ani na nieśpieszne wybranie świeżej koszulki (tak. byłem dwa dni pod rząd w jednym t-shirtcie. kill me), ni na kawe czy zawiązanie butów. 
Jeszcze gorzej, gdy jest się Powiernikiem Pendriva z prezentacją o prasie niemieckiej. 
I niczym Frodo do Mordoru, w towarzystwie Goluma, tak ja na Ruczaj, z kompanem Cyganem dyszącym nad ramieniem, pędziłem rano nawet Chleba Elfów przy sobie nie mając. 
A koleżanki z grupy jak Nazgule na miejscu już czekały.
...
Dobra. Tego porównania do Nazguli nie było. Definitywnie.
Ale zdążyłem. Te pierwsze 30 minut zajęć pewnie i tak było nieistotne.
Lecz nie o tym. 
Na co mi 16 budzików ustawionych w pięcio-minutowych odstępach, na co kładzenie budzika w drugim rogu pokoju (by się musieć przejść), na co uciekające budziki trolle, po co inteligentne budzenie w płytkiej fazie. Po przebudzeniu, wyłączeniu ustrojstw, zbadaniu sytuacji, i tak magicznie jakoś pchnę nos w poduszkę i nieświadomie całkowicie zasnę snem płytkim, lecz intensywnym niebywale. 
No magia. Mrugasz raz - ósma. Mrugasz drugi - już dziewiąta dochodzi.
A wykład czekał nie będzie.
I śpisz dalej.


poniedziałek, 19 listopada 2012

intercity

Veni, vidi, vici.
A jadąc przez tę mgłę veni wcale nie było oczywiste. 
140 na liczniku i wio przez las.
Ale skill albo szczęście koleżanki kierującej okazały się wystarczające i do Lublina dojechaliśmy w całości. 
Wspaniały weekend się jednak skończył. 
Teraz, nakarmiony miłością i z siłą na kolejny tydzień, czas zmierzyć się z kolosami, pieprzonymi prezentacjami i referatami o nikogonieinteresujących mediach w powojennych Niemczech. 
Wróciłem pociągiem. 
Bo jednak kurwa strach. 
Mimo, że mgły już nie ma, to pociąg wygrał w starciu z Hondą. Pół godziny w kolejce do kasy, bo jakiś Azjata za diabła się nie dogada i jęczy razem z tą babką zza szyby. I nikt nie wie o co chodzi, a wszyscy wkurzeni. Do tego sauna w przedziale. Jeśli ktoś, kiedyś, gdzieś powie żebym się ciepło ubrał, bo w pociągu zimno, to uduszę kocem. Tak gorąco, że pasek od spodni mnie w (przepraszam za słownictwo) dupę parzył.                  
Co jak co. Na zimno w pkp narzekać nie można.
Jeden referat skończony. 
Mariusz przyniósł wódkę, to się napiję. To nic, że 3 dochodzi. 
Będzie się lepiej spało.


piątek, 16 listopada 2012

Mleko

Jesteśmy w drodze. Mgła jest niesamowita, widoczność niemal zerowa, a na liczniku setka. Dziewczyna, z którą sie zabraliśmy mnie przeraża. Wyprzedza tiry, dookoła mleko. Serio, w kilku momentach się bałem o życie.
Pierdole, wracam pociągiem.

columna vertebralis

Siedzę. Siedzę na krześle. Wyższy standard życia powrócił - kupiliśmy stół.
Miesiąc skręcania kręgosłupa w łuczek i tłamszenie dupska na poduszkach przy wysokim na 30 centymetrów stoliku skończone. Znów czuję plecy, a monitor mam na wysokości oczu.
Taszczenie rozczłonowanych mebli transportem miejskim ma jakiś urok. Adrenalina przy manewrowaniu metalowymi nogami by nie wybić nikomu oczu (bo po co problemy), poza tym można czuć się usprawiedliwionym siedząc dupą na siedzeniu. Legalnie - bo taszczę duże rzeczy.
I tak siedzę i gapię się w twittera Sikorskiego, którego wizerunek medialny mam przeanalizować i omówić. Pojebie mnie.
Milion screenów, kontentu tylko, co w jego postach. Może sam się obroni.
Zaraz obok - historia prasy niemieckiej. Afery, przekręty, Axel Springer.
Niesamowite jest to, że internet nie jest nawet w połowie tak przejęty jak koleś od Niemieckiej kultury dziennikarskiej i milczy w zapytaniu o większość spraw.
Uprzedniego przygotowania nie potrzebuje na przykład WF. Za co również go kocham.
Innymi powodami są: profesorka-dobra ciocia kochająca jogę, półtoragodzinne łojenie w piłkę w chłodzie, miedzy kretówkam a przeciwko drużynie ekonomistów. W ogóle ten konflikt wszedł na wyższe stadium. Nie mamy pojęcia jak mają na imię, dzielimy z nimi tylko zajęcia, ale wojna na boisku jest jak najbardziej na serio. Ale cóż zrobić, gdy podporządkowaliśmy ich sobie, i jeździmy po nich co tydzień jak chcemy.
Nawet ze mną na bramce.
8:3, suki.
Kończę sklejanie wypowiedzi Sikorskiego na dzisiaj. Jutro udam, że nie jestem śpiący i mi się chce, powlekę się na zajęcia, a potem wyruszę do Lublina.
Byle tam.

wtorek, 13 listopada 2012

enerde

Leżę z ryjem w poduszce. Właśnie skończyłem pisać jakieś debilne zadanie na Niemiecki. Spać, tylko to teraz się liczy.
Pogoda zachowuje się tak, jakby chciała powiedzieć "zostań, nie idź, zimno". Dzisiaj prawie mnie przekonała. Lecz jestem silniejszy i poszedłem na zajęcia. Na połowę, co prawda, ale to i tak ważne. Zamiast teraz pitolić powinienem kłaść się spać, rano pobudka, a już teraz wiem, że łatwo nie będzie. Obok Mariusz słucha muzyki klasycznej i chyba zasnął. Skurczybyk chyba znalazł sposób.
11 listopada to dobry dzień na przemeblowanie i generalne porządki. Dlatego dzięki wolnej Polsce mogę mieszkać w lepszym, przestronnym pokoju. Bez kurzu i szafy.
Kocham cię, Polsko.

czwartek, 8 listopada 2012

Scientist

Kraków w listopadzie działa na mnie jakoś dołująco. Na szczęście mieszkanie ciągle jest ostoją normalnego życia. Pełna lodowka, moi ludzie kochani (Sto lat Basiu w dzisiejsze urodziny!), wygłupy i mozolne, masowe skręcanie skrzywdzonych przez los papierosów wynagradzają mi ranne wstawanie w zmulone dni. Chmury, deszcz, a po śniegu już ani śladu. Nie pomagają zatłoczone tramwaje i billboardy z płonącą Ziemią wieszczące koniec świata. Albo wyprzedaż w MediaMarkcie. Na dodatek dzisiaj zasłyszałem kawałek rozmowy kilkulatki z babcią.
- Wiesz babciu, wczoraj wygrałam z rodzicami w Życie. Taka gra - jak Monopoly. Wygrywa ten, kto ma najwięcej pieniędzy.
To tyle w temacie.
Nikt nie mówił, że będzie łatwo.

piątek, 2 listopada 2012

quince

Korzystając z wolnego czasu, we własnym łóżku, w spokoju i nocnej ciszy, zebrałem się wreszcie by napisać to, co dawno chodziło mi po głowie.
Po zajęciach z moim nauczycielem hiszpańskiego - genialnym Katalończykiem używającym trzech języków w jednym zdaniu - wzięło mnie na przemyślenia. Zaczęło się od dyskusji "dlaczego hiszpański?" spowodowanej poleceniem do jakiegoś zadania. Logiczna odpowiedź to - "bo nie niemiecki". Dopuszczalnym powodem może być akceptowalny poziom trudności oraz osobiste preferencje językowe. Chociaż jak sobie teraz myślę, to w liceum, w trakcie podejmowania decyzji o nauce hiszpańskiego, oczami wyobraźni widziałem mitologicznie piękną hiszpankę oraz towarzyszącą chęć dogadania się z nią. Przy pomocy języka, rzecz jasna. Teraz hiszpanka zupełnie mnie nie interesuje, dogadać się dogadam po angielsku, a hiszpański wybrałem jako logiczną kontynuację rozpoczętego wcześniej kursu.
Mniejsza o to.
Jedną z odpowiedzi na pytanie "dlaczego?" był podpunkt praca. I wtedy Katalończyk dobitnie uzmysłowił nam, że jeśli uczymy się języka dla pracy, to spokojnie możemy wyjść z sali. Bo takowej w Hiszpanii nie ma. I abstrahując od tego, co mówią media czy mądrzy ludzie - ratunku nie ma. Musi zmienić się wszystko, od podstaw. Ale nie chcę pisać o gospodarce czy kryzysowej sytuacji na rynku, bo nawet się na tym nie znam.
Do myślenia dał mi natomiast fragment o tym, że nie zdajemy sobie sprawy jak mamy w Polsce dobrze. Że oczywiście nie jest idealnie, ale widać realne zmiany. Zdaję sobie sprawę, że argument "inni mają gorzej" jest totalnie z dupy, ale też nie o to mi chodzi. Profesor był faktycznie poruszony tym co mówił o swojej ojczyźnie, faktycznie było czuć ten dramat. Bardziej niż w wiadomościach czy kolejnych artykułach o recesji. I mówił, że w Polsce żyje mu się bardzo dobrze i nie rozumie tego narzekania.
Ja rozumiem - taka mentalność.
Ale czy faktycznie jest nam w Polsce tak źle, jak się mówi? Co prawda mam świadomość, że gówno widziałem i może w dupie byłem, ale trudno mi jakoś uwierzyć w to, że jeśli nie wyjadę za chlebem (swoją drogą kocham to stwierdzenie), to zęby w ścianę. Jestem szczęśliwym, młodym człowiekiem. Nie mam może wszystkiego, co bym chciał, lecz posiadanie czegoś nie jest żadnym wyznacznikiem. Nic nie jest poza moim zasięgiem. Patrząc na znajomych, przyjaciół - jest chyba podobnie. Dlaczego mielibyśmy wyjeżdżać? By zarobić na lepszy telefon, samochód (którego jeszcze nie mamy)? By żyć lepiej, co musi oznaczać większy majątek? To bez sensu.
Nie chcę negować wyjeżdżania z Polski, za 'lepszym' życiem. Po prostu tego trochę nie rozumiem. Przykłady osób z mojej rodziny pokazały, że nigdzie nie ma nic za darmo, a świetna praca nie czeka na pracowitych Polaków. Jednym się udaje, drugim nie - to czy to Anglia, Niemcy czy Polska nie ma tu nic do rzeczy. Będąc zaradnym i ukierunkowanym można wiele.
Wszędzie. Polska nie jest wyjątkiem.
Stąd życzyłbym sobie końca jęczenia jak to źle i niedobrze.
Warto sobie chyba odpowiedzieć na pytanie czy jest się szczęśliwym. Bo kraj, portfel i biurokracja to zupełnie inna sprawa.

środa, 31 października 2012

psykoty

Wróciłem do domu. Strolowałem rodziców, skłamałem perfidnie i zrobiłem niespodziankę przyjeżdżając dzień wcześniej.
I dzisiaj od rana jem. Palę w piecu i jem. Taki luksus nieco. Nie trzeba martwić się o zmywanie naczyń, psy i koty ganiają po całym domu - w Krakowie tak nie ma.
Cisza, spokój, żurek.

poniedziałek, 29 października 2012

pean

Trochę mnie nie było. Ale dzieje się mnóstwo rzeczy - mniej czy bardziej ważnych, które jednak sprawiają, że często pod koniec dnia (a dni kończymy późnym początkiem dnia następnego) nie chce się zasiąść i pisać.
Ale dorobię się notebooka, to będę pisał częściej.
Oficjalnie kocham Kraków.
Za to, że o drugiej w nocy wracając przez pół miasta do mieszkania (bo akurat wszystkie nocne odjechały minutę temu)  można spotkać pod halą targową panów grillujących kiełbaski.
Jedne z lepszych. Nie wiem czy to przez ówczesne zmęczenie, głód nocny czy samo jedzenie na świeżym, nocnym powietrzu, ale kiełbasa z bułką i musztardą wygrała ze wszystkim, co tutaj jadłem. I mimo, że dała niesamowitego kopa do dalszej podróży do domu, to się zgubiliśmy i musieliśmy wydać równowartość półtorej kiełbasy na taksówkę.
Ale ciągle było warto spóźnić się na nocny.
Zima jest świetna.
Trochę takie pierdolenie, ale wstajesz rano z ukochaną, a za oknem pierwszy śnieg. I jest fantastycznie.
I ja że mega, a ona że plucha będzie i zimno. Trochę prawda, ale gdy widzisz śnieg w nowym mieście, nie z okna swojego pokoju, a tutaj, po raz pierwszy, to jest jakoś tak fajnie. Bałwan na Moście Grunwaldzkim, dzieciaki rzucające w matki śnieżkami pod Krakowską, mroźne, przyjemne powietrze.
Nawet w tramwajach mniej śmierdzi. SERIO.
Wczoraj, jako że odwiedziła mnie w weekend Kinga, spotkaliśmy się z resztą licealnej ekipy. Posiadówa przy wódeczce, fajnie, przyjemnie. W drodze po kolejną flaszkę spotkaliśmy nawet sąsiadów z innego piętra, kontakt się zawiązał, skończyło się na tym, że wpadli na wspólne picie.
ALE DO CZEGO DĄŻĘ.
Po kilkunastu głębszych zawiązała się dyskusja na świetny temat. Temat, który łączy pokolenia, zjednuje wrogów i tworzy przyjaźnie.
UJ kontra AGH.
Posłuchałem chwile, załamałem się i poszedłem do kuchni z Karolem jeść paluszki. Bo porównują dwie różne uczelnie, i wiadomo, że no nie można porównywać ale AGH to jest kurwa coś i potem masz przyszłość, a ujot to pedał. I kasa się liczy. I apple, wszyscy mają macbooki. Nienawidzę ludzi po alkoholu którzy gadają na tematy poważniejsze niż kreskówki, jedzenie i kobiety. I o ile dziesięć minut wcześniej była sielanka, to teraz wszyscy najchętniej by się pozabijali. I wydaję mi się, że nie o swoje uczelnie, a o możliwość dojścia do słowa. I drą japy, a ja ręce załamuję nad ich argumentami.
Piłeś?
Nie spinaj się.


wtorek, 23 października 2012

socjo-patio

To frustrujące mieć rano socjologię, potem długo, długo nic (jednak nie na tyle długo, by wrócić z uczelni do mieszkania), a po x godzinach czekania ćwiczenia do 20:30. To jest już nawet nieludzkie. Ale dopiero gdy dowiesz się, że tak naprawdę lista, którą najnudniejsza kobieta na Ruczaju (czyt. babka od socjologii) puszcza po sali jest tylko w celach orientacyjnych.
Tak o.
Krew zalewa.
Chociaż jakby chwilę pomyśleć, to może to być podpucha. I tak na prawdę frekwencja się liczy.
Sprawdzę na sobie, bo jakbym chciał sobie przeczytać Przekrój w półtorej godziny, z rana i bez śniadania, to zostałbym po prostu w domu. Bo na socjologii, bez jakichkolwiek zabijaczy czasu, się wytrzymać nie da.

środa, 17 października 2012

prasówka

Po ładowaniu baterii w domu przyszedł czas na powrót do życia.
Powrót uświadomił mi, że chcąc, nie chcąc, to teraz tutaj, w Krakowie mam swoje sprawy, swoją codzienność. Dom to takie trochę oderwanie od rzeczywistości, kochająca rodzina, pełna wszystkiego lodówka (mówiąc wszystko chyba wiecie o czym mówię), spokój i długie rozmowy. I flaszeczka z tatą.
Bez komputera, bez usosa. Psy, rodzina i spanie w swoim łóżku. Dobrze się tak podładować.
A Kraków atakuje znów masą ciekawych zajęć, wykładów, spotkań. Szkoda tylko, że kosztem kilku tramwajów, których brak uprzykrza mi codzienne dostawanie się na koniec świata. Ale przynajmniej zwiedzę hutę, i dopóki mnie ktoś nie okradnie, resztę linii autobusowych.
Jutro czeka mnie rajd po bibliotekach. Szukanie archiwalnych gazet i artykułów z dnia urodzenia. Pierwsze rzeczowe zadanie na zajęciach.
 Lubię.

czwartek, 11 października 2012

evian

Przyszła jesień. Zimno, wieje, w tramwajach drzwi jakby mniej szczelne. Ale można wreszcie nosić szalik.
I to by była jedyna potencjalna zaleta.
Bo poza tym, to chyba strzelę sobie w łeb.
Wszyscy gdzieś wyszli, pełno dziś imprez, a ja nawet nie mam z kim się wybrać. Do tego chyba jesienna depresja, która ujawnia się wieczorami i tęsknota za Kingą.
I tak siedzę jak ten debil w czwartkowy wieczór. Bo ta się uczy, tamta nawet nie odpisuje, ten nie wychodzi, a tamci razem. I jakieś jebane lampy, które magicznie powstały w dzisiejsze popołudnie za oknem przy sąsiednim bloku jarzą mi w szybę. Pieprzonym, białym, zimnym światłem.
Poniedziałkowe spotkanie z kolesiem od szukania miłych, otwartych w hotelu przytłaczającym splendorem zakończyło się kawą za dwie dychy (a mogłem cholera wziąć Eviana) i konkluzją, że w życiu najważniejsze są pieniądze. Bo generalnie to studia spoko, bo jesteśmy młodzi i w ogóle. Ale przyjdzie taki czas, taka refleksja za 2-3 lata, że warto pomyśleć o czymś, co da nam realne pieniądze. Bo generalnie to studenci przyjeżdżają z małych wiosek i myślą, ze w Krakowie to na ulicy pieniążki leżą i jakoś się uda. A to się, generalnie, nie uda. No chyba, że pójdziemy Jego drogą. No pasja też fajnie, dobrze brzmi i w ogóle to oczywiście, że się z panem zgodzę, że ważna, no ale co z życiem, co z pieniędzmi. Bo jak to się mówi - dopóki nam żona nie płacze, a dzieci jeść nie wołają (albo odwrotnie), to o tym się nie myśli. Także trzeba generalnie się zastanowić. Bo on to sobie na przykład kupił teraz samochód i mieszkanie, i jak na jego wiek to chyba spoko. Bo urodziny za 3 tygodnie, się nie chwaląc.
A po całym spotkaniu, oprócz syfnego słodzika w kawie, wytrycha "doradztwo finansowe" i realnych pieniędzy, to nie pamiętam nawet nazwy tej firmy. Ale przynajmniej uświadomiłem sobie, że nigdy nie chcę być kimś takim. Bo generalnie pieniążki spoko, trzeba być debilem by z okazji nie korzystać i nie dbać o swoje. Ale chyba ktoś tam zatracił jakiś sens. Ogolona mordka odbijająca się w szkiełku rolexa i wymanicurowane pazurki stukające o ekran nowego Samsunga widzą niestety tylko swoje odbicie i sukces. A to średnio dobre wrażenie po 30 minutach.
Wiarę w ludzi przywrócił mi nauczyciel hiszpańskiego. Katalończyk o czarnej czuprynie, z niesamowicie nieporadnym polskim akcentem i ogromnym uśmiechem nieschodzącym z ust wygrał ze wszystkimi.
A wszystko przez łączenie hiszpańskiego, polskiego i angielskiego. W jednym zdaniu. Geniusz.
Przez dziewięćdziesiąt minut nie mogłem przestać się śmiać. To po prostu typ człowieka, na którego się patrzy i gęba sama się cieszy. A po zajęciach wiedziałem, że w gramatyce "always jest wyjątek" sam hiszpański "is not easy, but it's not taki koszmar", a nasz podręcznik "is not the best but not the worst so - można". A fulbolista to jest on. It's like ona but to jest wina Christiano Ronaldo.
Pan mistrz.
Filozofia po raz kolejny zniszczyła mnie psychicznie, ale i tak mnie szalenie interesuje. Nie wiem czy to rola enigmatycznej pani profesor, czy chęci negowania każdego filozoficznego modelu świata u źródła.
A dzisiaj po raz pierwszy od kilku miesięcy wymęczyłem się na wfie. I dawno tak dobrze się potem nie czułem. Moje narzekania na obowiązkowy wf można zostawić w lesie na Ruczaju, bo teraz ja to jestem sportowiec. Przynajmniej do rana, gdy poczuję pierwsze zakwasy.
Dochodzi północ, a jebane lampy ciągle świecą.
Foch.
Jutro wracam do domu. Serio.


poniedziałek, 8 października 2012

chata

Skrzypiący wagon intercity wypluł mnie dzisiaj na dworcu, by po genialnym weekendzie w Lublinie znów przypomnieć mi o rzeczywistości. 2 dni z Kingą naładowały mnie, póki co, energią, i aż nie będę musiał o siódmej rano ruszyć dupy ze swojego łóżka to tak - jestem pełen zapału na nadchodzący tydzień. A wydaje mi się, że wreszcie zacznie się coś dziać. Po wykładach w większości organizacyjnych przyjdzie czas na właściwe. Poza tym ruszają jakieś eventy, trzeba się będzie wokół zakręcić. A gdyby tego było mało to jutro mam spotkanie z kolesiem, który szuka ludzi otwartych, wygadanych i przyjaznych. Spotkanie w hotelu, który przytłacza mnie samą stroną internetową. O ile się nie spóźnię i na wstępie nie obleję się kawą, to będzie sukces. Bo w sumie dobrze byłoby dowiedzieć się, o co w ogóle chodzi.
Za 5 godzin zadzwoni jakieś siedem budzików. Może się uda. Sen FTW.

piątek, 5 października 2012

Kapelanka

Jadę na wykład. Tramwajem, który w dalszym ciągu jebie.końmi. Nie wiem co z tą wonią jest nie tak, ale ciągle sie utrzymuje. No chyba, że moje spekulacje się potwierdzają i nocą na ruczaj wracają konie z rynku, te od bryczek. Wracają z pracy i narzekają, że znów smierdzi czlowiekiem. Może to jest rozwiazanie, nie wiem.
Wiem natomiast, że jutro o świcie pędzę na pociąg do Lublina. I tylko mam nadzieję, że nic nie pochrzanie, nie zgubię sie w pkp i dotrę jakoś do celu. Bo ostatni raz pociągiem jechałem mając może z 7 lat. I z tego co pamiętam, to nocny dworzec kolejowy w Katowicach pozostawił jakąś rysę na mym galaretowatym, gdzieniegdzie, mózgu.
Dobra, widać Kaufland.
Wysiadam.

czwartek, 4 października 2012

kałuże

Wczoraj - pierwszy sensowny dzień studiów.
Filozofia zniszczyła mi mózg. Pytania o prawdę, sens życia i postrzeganie świata na pierwszych zajęciach nastrajają pozytywnie na cały dzień. Potem jeszcze prehistoria kina i oglądanie jak koleś bawi się w Corelu na Technologii.
A my patrzymy. Jak koleś się bawi. Mądre.
I pół sali lasek, które coś notują. Nie wiem, skróty klawiszowe? Crtl + A, serio?
W sumie cały dzień na uczelni. Nie żebym się zniechęcił.
Ale dzisiaj zostałem w mieszkaniu.
Dobrze pospać do dwunastej, polenić się cały dzień, powisieć na telefonie z Kingą. I zdecydować, że rezygnuję z filmoznawstwa. Przy nikłym ogranięciu ujotu, ciągle zerowym ogarnięciu kupy jakim jest usos i w asyście nakładających się wykładów zdecydowałem, że jeden kierunek, jak na razie, wystarczy.
A listę filmów niemych mam. Jak będę chciał - pooglądam.

wtorek, 2 października 2012

podziemnym

No i zaczęło się.
Póki co siedzenie i słuchanie co się wydarzy. Jak bardzo świetna jest nasza biblioteka i jak bardzo warto do niej chodzić. A żebyśmy tego nie zapomnieli - folder z jej zdjęciem. I mnóstwo pitolenia o rzeczach, które będą się działy, a na które nie będę miał czasu.
A potem kolejka jak w McDrivie po koncercie na lotnisku do sekretariatu. Po legitymację, która pozwoli mi jeździć tramwajem, który śmierdzi cyrkiem bez kasowania biletu. Tyle że ja jej nie dostanę. Bo nie ma jej. Ona nie wie dlaczego.
A, może dlatego, że Pan ma drugi kierunek.
Proszę iść do nich.
Dzisiaj?
Jasne, że dzisiaj.
Dzień dobry przyszedłem po legitymację.
Jutro Pan przyjdzie.
KURWA.
Ale mówią, że tak to już będzie. Tylko kanapkę pod wydziałem zjadłem pyszną. Warto było. Jak nic.

poniedziałek, 1 października 2012

anomalie

Jestem już w Krakowie. Co raczej nie jest dziwne, zważywszy na zaczynający się październik. 
Od kilku dni mam nowy dom, nowych-starych współlokatorów i królewskie, póki co, życie. Domowe żarcie jeszcze jest, kasa jeszcze jest, kołdra z Ikei jest. Tylko w sumie jakoś ciężko się przestawić. 
Bo nie trzeba przejmować się wracaniem do mieszkania, bo można decydować, bo można syfić i nikt oprócz Mariusza, Basi i Anki cię nie pojedzie. 
Bo czas nie jest jakąkolwiek przeszkodą. 
Ochota na jajko sadzone o 3 w nocy. Nie ma sprawy. Wpierdalam. 
I tylko czekam na jutrzejszy tramwaj na Ruczaj, gdzie stopniowo będę dowiadywał się czy mam przerąbane,  czy nie. Mam nadzieję, że opowieści Martyny się sprawdzą i jednak nie będzie źle. A za jakiś czas będę się śmiał tych obaw. 
Czas spać, jutro pierwszy dzień, gdzie jakakolwiek godzina pobudki mnie ogranicza. 
A potem do dwunastki.

wtorek, 25 września 2012

paradise

Dookoła chusteczki, gripexy i scorbolamidy. Kubki po herbacie z miodem już same ustawiają się w kolejce do wyjścia z pokoju. Ale było warto. Było warto jak cholera.
Tydzień w Warszawie z Kingą to najlepsza końcówka wakacji, jaką mogłem sobie wyobrazić.
Stolica śmierdzi. Pierwsze spostrzeżenie. Poza tym, jak dla mnie, miasto trochę przytłaczające. Wolę Kraków. Bardziej przyjazny, trochę poznany. Mimo wszystko Warszawa dała nam kilka dni świetnej rozrywki. Najpierw Centrum Nauki Kopernik, punkt obowiązkowy. Ogrom doświadczeń, interaktywnych eksponatów, 4 godziny biegania od stacji do stacji. Genialny pomysł z osobistą kartą, która zapisuje nasze doswiadczenia, interakcje, zbiera wirtualne pamiątki do obejrzenia w domu.
Następnie Muzeum Powstania Warszawskiego. Taki historyczny Kopernik. Mnóstwo interakcji z otoczeniem, stylizacja wnętrza na ówczesną Warszawę robi wrażenie. Nawet na takim historycznym ignorancie jak ja. Wchodząc do środka kompletnie wkraczamy do tamtych czasów, jest chlodno, dość ciemno, zamiast podłóg - bruk. Świetnie.
Jednak jechaliśmy tam po coś innego. Coldplay. Najlepsze show jakie widziałem i nie wiem czy cokolwiek jeszcze to przebije. Widowisko kompletne. Dziesiątki tysięcy rąk ze świecącymi opaskami na narodowym to po prostu piękny widok. Światła, fajerwerki, ludzie, konfetti, w którym skąpany był stadion - niesamowite. Szczerze powiedziawszy nie byłem jakoś szczególnie podekscytowany. Znaczy - wiedziałem, że będzie świetnie, ale nigdy nie przypuszczałbym, że aż tak.
Pierwszy support na zimnym i mokrym jeszcze stadionie był żartem. Dramatyczna Charli w ubraniach z najgorszego lumpa była żałością, ale pasowała do atmosfery. Zimno, wieje, mokro. W ogóle za niezamknięcie dachu ktoś powinien dostać wpierdol. Zasłyszeliśmy, że to dlatego, że Chris chciał czuć muzykę tak jak publiczność. By deszcz padał na niego tak jak na publikę. By słońce świecące w twarze ludzi, oświetlało też jego twarz. Serio, autentyczna zasłyszana rozmowa. Szkoda, że cwaniak był jeszcze pod zadaszeniem.
Wszystkie niuanse pogodowe, podobnie jak nasze odmrożone stopy przestały mieć znaczenie po drugim supporcie (swoją drogą bardzo dobra Marina and the Diamonds). Od pierwszych dźwięków było cudownie, potem - tylko lepiej.
Nie będę już bardziej piał - było genialnie, wierzcie na słowo.
A przy kolejnej okazji, jedźcie na koncert.

niedziela, 16 września 2012

syrenka

Nie wiem czy kłaść się spać. Za jakieś cztery godziny odklejam głowę od poduszki i wyruszam do Warszawy. Na Coldplay. I na ogarnianie miasta, w którym nie byłem do szóstej podstawówki.
To będzie świetny tydzień.

piątek, 14 września 2012

zacieki

Wylądowałem wczoraj nad rzeką. Takim potokiem za domem. Dawniej to było miejsce spotkań, puszczania łódek z papieru, w gorące dni moczyliśmy tam nogi, a potem darliśmy japy gdy któreś z nas dopadła pijawka. Były też kaczki moczące tam dupska, które usilnie próbowaliśmy zaczepić, a gdy już zwróciły na nas uwagę uciekaliśmy w obawie przed ich strasznymi dziobami. W zimie sprawdzało się wytrzymałość lodu, chodziło po krach. Kolega przecenił raz grubość zmarzliny i wpadł po szyję w lodowatą wodę. Pamiętam po tym jeszcze jakiś czas siedzieliśmy z nim przemoczonym i z nadzieją, że jakoś cudownie wyschnie na tym mrozie.
A teraz rzeka wygląda jak wyschnięty zaciek, zarośnięty trawami i chwastami. Nawet dla pijawek woda przestała być atrakcyjna.
Kaczek już od dawna nie ma.
I zastanawiam się co zastanę za kolejne dziesięć lat. Czy w ogóle będzie jeszcze ślad po tym potoku, czy jakieś dzieci z sąsiedztwa jeszcze kiedyś tam przyjdą. A szczerze w to wątpię. Nie wiem z czego bierze się to poczucie, że dzieciństwo naszego pokolenia to było to ostatnie prawdziwe, ostatnie normalne. Z ery przed-komputerowej, przed-komórkowej. Gdzie przesiadywanie u kolegi kończyło się wraz z końcem dnia, a nie z smsem, że no może pora do domu. Kiedy to 'kitraliśmy się' z Bravo, gdzie można czasem było dopatrzeć się jakichś cycków, kiedy macało się paczki czipsów w poszukiwaniu tazosów z Pokemonami, a potem u Kubusia kupowało się Ceśkę.
I zawsze był problem kto odniesie butelkę. Może to głupota, bo dzisiejsze dzieci też będą wspominać swoje czasy równie dobrze. A będą na pewno.
Tyle, że zupełnie bez skali porównawczej.

poniedziałek, 10 września 2012

nowy początek

W układzie współrzędnych to punkt, w którym przecinają się dwie osie.
W geometrii może być obrany dowolnie, jako punkt odniesienia. 
Dla mnie ten początek łączy obie cechy. To już nie antyrama i to już nie liceum. 
Jest niemal połowa września. Kończą się najdłuższe wakacje (jeśli przyjąć, że bezrobocie wakacjami nie będzie to) w życiu. Kilka miesięcy, z perspektywy tych ostatnich tygodni minęło szybko. Jednak pojedyncze wspomnienia wydają się dziwnie odległe. Zmieniło się parę rzeczy, my się zmieniliśmy, ja się zmieniłem. Mam nadzieję. Wakacyjne wyjazdy dały odpoczynek. Praca uświadomiła mi, że warto ciągle do czegoś dążyć, bo z podawacza kostki brukowej można stać się jej układaczem. Mimo wysiłku i wyrzeczeń okres pracy wspominam świetnie. Wstawanie o świcie do pracy okazało się o wiele przyjemniejsze niż do szkoły. Gonitwa na zapchanego busa, potem widok na w pół śpiącego Mateusza i naturalnie pobudzonego Adama. Czuję, że to było mi potrzebne. Zresztą chyba po raz pierwszy doceniłem słowa rodziców motywujące do nauki. Bo ciężka, fizyczna praca na dłuższą metę to nie jest to do czego dążę. Ani trochę.
Droga do celu póki co jest dość prosta. Dostałem się na zaplanowane studia, do miasta, w którym studiować chciałem . Czuję, że to będzie dobry czas. Jeśli nie zmarnuję żadnej szansy - będę zadowolony. Dziennikarstwo i Filmoznawstwo to mój rewir. 
Od października Kraków będzie moim miastem, a mieszkanie na parterze moim domem. 
A ten blog miejscem na moje bazgroły. Mam nadzieję, że mniej patetyczne, niż dzisiaj.